Środa, 4 października
Hong Kong tropikalny i dawno niewidziany. Dokładnie cztery lata. Myślałem naiwnie, że zaraza potrwa krócej. Różnica czasu znośna, sześć godzin do przejścia a raczej przeczytania. Na nieuniknioną przerwę w nocy biografia Szymborskiej a potem znowu sen.
Widok z okna nie do podrobienia, rasowy. Zatoka w słońcu, hotel stoi bokiem więc zamiast na Kawloon patrzę na wyspę. Dopiero teraz się w tym zorientowałem, chociaż jestem tu stałym gościem.
Matka Szymborskiej podczas okupacji musiała ,,wychodzić” zaświadczenie, że nie jest Żydówką. Nazywała się Rottermund i nie chciała na volkslistę, więc Niemcy uznali, że tertium non datur. Kwity, zaświadczenia, pieczątki, prośby, kolejki, zamknięte okienka, otwarte okienka, wzruszenia ramionami, podziękowania, plebania taka, plebania siaka. Biurokratyczny bieg przez płotki z przeszkodami bez świadomości (1941-42), że każde potknięcie to gaz.
Czwartek, 5 października
Lubię Azję za czas, poranny spokój, podczas gdy w Europie jeszcze noc a w Ameryce wieczór, który tutaj był wczoraj. Nie dzwoni nikt a piszą tylko najbliżsi, najważniejsi. Poranek do wieczora, to jest pomysł.
Nigdy nie przepadałem za Hong Kongiem i nagle czary mary, hokus pokus czuję się tu co najmniej jak u siebie miło, domowo, po ostródzku z zachowaniem oczywiście proporcji. Żeby polubić to miasto trzeba je pojąć, w znaczeniu zrozumieć, bo na miłość przyjdzie jeszcze czas. Życie tutaj nie toczy się po chodnikach, które są niewygodne, ciasne i poprzecinane warczącymi potokami samochodów. Miasto przemierza się pod ziemią a wyspę Hong Kong dodatkowo nad ziemią, dokładnie pierwszym piętrem, którym połączone jest całe centrum, wszystkie ważne budynki i handlowe centra. Można przejść pół Kowloonu nie wychodząc na powierzchnię jak krasnolud z Władcy Pierścieni, można zjechać z dziesiątego piętra hotelu na poziom minus cztery, wsiąść do metra, dojechać na Central a stamtąd expresem za miasto na lotnisko na sztucznej wyspie, gdzie przepłacona w czasie biblijnej ulewy parasolka okazuje się niepotrzebnym gadżetem. Można ją sprzedać jako nigdy nie otwartą, ale kto to kupi? Lotniskową wyspę usypano, bo tak wyszło taniej. W Hong Kongu ziemia jest na wagę złota, a złoto na wagę ziemi. Stąd bierze się ciasnota oraz niewiarygodna pomysłowość w zagospodarowaniu przestrzeni, w której ilość dolarów na metr sześcienny powietrza przekracza wszystko co ludzkość do tej pory widziała czy policzyła.
Piruety małych statków na zatoce. Plastikowy stolik w bramie, gdzie serwują najlepszy wonton w mieście. Spływające deszczem schody, po których wchodził Tony Leung w In the Mood for Love. Brakujące dopisać. Ciąg dalszy nastąpi.
Piątek, 6 października
Pociąg z amsterdamskiego lotniska do Antwerpii. Ciąg dalszy o Hong Kongu: Te statkowe piruety, schody w deszczu i plastikowy stolik to zwykłe bzdety – widokówki, na które stać większość miast na Ziemi. Hong Kong skrywa tajemnicę. O to już lepiej brzmi. Hong Kong nie jest oczywisty, nie jest takim jakim się na pierwszy rzut oka wydaje. Odwiedzającemu to miasto – ten świat przypada w udziale los ślepego Guliwera potykającego się co chwila o wszystko co mu stanie albo nadejdzie drogą. Włodek pokochał Hong Kong w trymiga, mi tych migów trzeba było sto.
Pamiętam jak Mandy, rodowita mieszkanka wyspy powiedziała mi dwadzieścia lat temu, że to wspaniałe miejsca do życia. Mandy była dumna ze swojego miasta a ja przez grzeczność zmieniłem temat, bo uważałem dokładnie na odwrót: że Hong Kong jest straszny, tłoczny, drogi, pokoje w międzynarodowych hotelach są wielkości łazienek w ich zagranicznych odpowiednikach, że tylko pieniądz się tutaj liczy( a niby co tu liczyć) , że młody człowiek po studiach ma szansę do emerytury spłacić mały garaż, że w porównaniu z Singapurem przez pazerność rządzących kilku rodzin stracili swoją szansę, i tak dalej i tak dalej w koło Tomek.
Jednak Mandy była tak przekonywująca, że zacząłem się Miastu przyglądać baczniej, uważniej, podejrzliwiej. Gdzie do jasnej cholery to piękno, gdzie wygoda i gdzie w tym wszystkim ja? Zacząłem czytać, poznawać, rozmawiać, czyli zdrapywać pozory z treści, która im głębiej w nią schodziłem tym piękniejszą się okazywała.
Tajemnica tego miasta tkwi w jego podziemnym nurcie, zupełnie niewidocznym z okien autobusu czy tym bardziej metra. Ślepy Guliwer nie jest w stanie dostrzec małych rzeczy, które czynią to miasto pięknym. Nie rozumie jego mieszkańców, to po pierwsze i ostatnie, chociaż mówią, śpiewają w najpiękniejszym (obok serbskiego i hiszpańskiego) języku świata, po kantońsku. Podczas gdy chiński ma cztery podstawowe tony, kantoński ma sześć a są też tacy co słyszą ich nawet dziewięć. Takie przynajmniej chodzą słuchy.
I nie zamknę tematu Hong Kongu ot tak sobie dzisiaj, bo robi się z tego dłuższa rzecz, którą jestem temu Miastu winien za wszystkie swe zniewagi i ślepotę. Na koniec zdjęcie. Każdy kraj ma takich gangsterów na jakich sobie zasłużył. My w Polsce wiadomo, nawet przezwiska były jakieś takie kiełbasiano buraczane. W Jugosławii inna liga, światowa i z tradycją. W Hong
Kongu gangsterską legendą jest Shanghai Boy- Shanghai Tsai, przywódca triady. Ciąg dalszy nastąpi.
Niedziela, 8 października
Tytuł ,,Zaczynał w garażu, teraz jest miliomiliardbilionerem ” ograł się i osłuchał. A co z tymi którym udało się przeciwnie i zastawili garaż? Cudzy w dodatku…
Sobota, 7 października
Drobny autoprezent za pięć funtów. Wariacje w wykonaniu Vikingura Olafssona, którego bachowskie fugi mają na mnie wpływ kreatywny. Innymi słowy jak tylko słyszę, to piszę.
Poniedziałek, 9 października, 6:23 rano.
Ile można napisać w ciągu siedmiu minut? Już sześciu. Że Hamas zaatakował Izrael, a Izrael odpowie atakiem na Gazę? Pięć minut. Że Hamas to po arabsku entuzjazm a Yisrael to także widzący boga. Cztery minuty. Że po arabskiej stronie korupcja, nędza i beznadzieja? Trzy minuty. Że po izraelskiej pieniądze, siła i neony? Dwie minuty. Że getto to getto, bez względu na to po której stronie muru można być Żydem? Jedna minuta. Że zabijać niewinnych to podwójna zbrodnia. Trzydzieści sekund. Że życie jest tylko jedno, choć za każde izraelskie odebranych będzie arabskich sto? Pięć sekund. Że śmierć jak rakieta nigdy nie zawraca? Ułamek sekundy. Eksplozja. Cel osiągnięty. Nowy film na TikToku.
Wtorek, 10 października
Będziesz nienawidzić bliźniego swego jak siebie samego, przykazanie pierwsze i ostatnie publicznego życia w Polsce. Pogarda, nienawiść jak pisze Leder w Prześnionej rewolucji są bardzo ożywczymi emocjami, potrafią zastąpić dobrobyt z wolnością szczególnie tym co to do niedawna jeszcze ziemię czarną gryźli i przed panem uniżenie czapkowali, czyli nam.
Pisze Leder, że mordowanie dla przyjemności zaczęło być potępiane przez główne systemy etyczne dopiero około piątego wieku przed naszą erą, czyli 2500 lat temu. A więc przez około 1% naszej historii staramy się tego unikać z różnym skutkiem oczywiście, bo czym skorupa za młodu… Okrucieństwo wobec zwierząt może jest substytutem tych prawdziwych PRZYJEMNOŚCI płynących z zamieniania ludzkiej męki w śmierć, usankcjonowanym prawnie metadonem dla morderców na odwyku.
Środa, 11 października
Mało kto o tym wie, ale urząd miasta Hong Kongu ma swój własny wydział rolny, bo Miasto ma swoich własnych miejskich rolników, którzy uprawiają drogą jak złoto ziemię.
Miasto niczym wieża Babel mówi różnymi językami. Niektóre odmiany kantońskiego nie rozumieją się nawzajem, choć dzieli je dystans tylko na piechotę albo wpław. Bierze się to z klimatu, który sprzyja zarazie. Tysiące lat temu, kiedy wszystko w tym i mowa się kształtowało Hongkończycy unikali podróży, kontaktu z innymi nakładając na siebie dobrowolny wirusowy lockdown, którego efektem był rozwój kompletnie różnych od siebie dialektów. Łatwo sobie można wyobrazić prehistorycznego sołtysa z wadą wymowy, co to na szczura mówił ,,ściur” a o żabie ,,aba”. Dwa tysiące lat później kot z bocianem zdechną z głodu, szczególnie jeśli pojawił się jeszcze w trakcie jeden z drugim dla logopedy i ze ściura zrobili ,,ura” a z żaby tylko ,,a”.
Droga z samolotu do samolotu w Hong Kongu. Spóźnienie, tak więc asysta pod postacią uroczej kobiety z Hong Kongu. Nauczyła mnie wymawiać po kantońsku imię Tony Leunga. Mimo wszystkiego trochę zdziwiona, że takim go darzę nabożeństwem i tyle filmów z nim znam. Szczególnie ten jeden, jedyny, Najważniejszy. Zrazu nie zrozumiała tytułu ale po wyjaśnieniu, że sukienki zmieniały się w czasie a muzyka była piękna twarz jej pojaśniała..In the mood for love.. Zapisałem to kilka lat temu na trasie Sajgon Londyn z przesiadką w Mieście, którego burzowe zdjęcie poniżej.
Czwartek, 12 października
Ciemny i zimny przedświt. Całe miasto śpi, tylko kościół świeci się oknami. W środku ksiądz ateista. Nie może spać. Przyszedł kliknąć telefonem. Zmyślam.
Czwartek wieczorem, zupełnie nie w porę.
Kazik ma operację. Dzisiaj byłem w belgijskiej siłowni, gdzie nikt nie zna Kazika. Pozdrowiłem się ze wszystkimi, choć nikt nie zna Kazika. Klata, biceps. Jutro też będę w belgijskiej siłowni, gdzie nikt nie zna Kazika. Plecy, triceps. I bardzo nie chcę, by ktoś poznał Kazika. Dzień później ramiona z nogami – wielka nuda. A Kazika dalej mają nie znać moje wspólmuskuły. Taki treningowy na ten tydzień plan.
Piątek trzynastego
Na intencję obiecałem nigdy już więcej nie kupować biletów na koncert grupy Kult. Dwa lata temu jak kupiłem to Polskę zamknęli. A wczoraj, to już w ogóle szkoda gadać….20:11
Niedziela, piętnastego
Poszedłem wybierać pierwszy raz od niepamiętnych czasów (prezydenckie z Jackiem Kuroniem)z przekonania. Głosowałem przeciw a nie za. Przeciw śmierci szesnastoletniego chłopca ze Szczecina i przeciw uśmiechniętej pod nowo zapuszczonym wąsem mordzie posła Łajzy, który kurował dzieci z raka czarami. Enough is enough. Dosta je bilo kume! ( korekta w listopadzie, Łajza przeszedł)
Październik, siedemnastego
Godzina czwarta minut pięćdziesiąt. Capstrzyk. Kawa, golenie i prysznic.
Kolejna ofensywa albo kontrofensywa albo coś w Ukrainie.
Moja belgijska Ostróda jeszcze śpi. W kościele ciemno. Mam nowy plecak, w którym się wszystko mieści a tanie dranie wpuszczają go bez mandatu do samolotu.
Już ponad milion ludzi w Gazie nie ma dostępu do wody. Wojska izraelskie trzymają cały świat w napięciu. Media zacierają ręce. Nic nie klika tak jak krew.
Przystanek jedynki, autobus do Turnhout. Aplikacja w telefonie znowu nie działa, ale kierowca imigrant nie robi problemu.
Azerbejdżan szykuje się do wojny z Armenią. Armenia grozi, że odpowie Azerbejdżanowi.
Jadę pociągiem do Mechelen, gdzie przesiadka z peronu numer dwanaście na lotnisko.
Kaczyński grozi inwazją Chin na Tajwan. W 2027 roku. Już obliczył.
Z Brukseli mam samolot do Belgradu regularny, gdzie plecaków nie mierzą ani ważą.
Zamach w Sarajewie udał się przypadkiem. Gdyby roztrzęsiony Gavrilo Princip nie poszedł na rakiję, arcyksiążę Ferdynand żyłby tak jak jego wujek długo i szczęśliwie. A my wraz z nim.
Mój pociąg pędzi w noc. Nic nie widać z okien, które odbijają żółtym światłem tylko to co w środku. Pędząca po torach platońska jaskinia.
Niosący wojenną notę rosyjski ambasador w Belgradzie padł trupem na marmurowych stopniach Cesarsko Królewskiej ambasady. Postałem sobie kiedyś na nich i pomilczałem.
Jeszcze jedna stacja i Mechelen, gdzie w 1942 roku Niemcy dla belgijskich Żydów zorganizowali centrum dystrybucji do gazu.
Wchodzi konduktorka. Mam bilet w telefonie. Tak jak wszystko inne. A to co się tam nie mieści jest w nowym plecaku. Kod nie działa, pokazałem email.
Początkiem zeszłego wieku mężczyźni nudzili się dobrobytem. Pensje w Europie były dobre, pracy w bród a ubezpieczenia socjalne hojne. Nie potrzebny był podróży paszport.
Ostatnia stacja. Na peronie belgijscy policjanci uzbrojeni w karabiny maszynowe.
Małe wojny na kraju świata pobudzały wyobraźnię konsumentów gazet. Burowie, Bałkany, Mandżuria czy Kuba; egzotyczne nazwy i precyzyjnie zdefiniowany wróg. Wojna spowszedniała. Oswojona łasiła się do swoich przyszłych ofiar niepostrzeżenie stając się nieuniknioną.
W pociągu coraz więcej ludzi. Wszyscy milczą. Noc za oknem jak była tak jest, a to już przecież w pół do siódmej. Zaglądam do telefonu.
Mało w nim Ukrainy. Pięćset czy tysiąc zabitych na dzień nikogo już nie klika. Mała wojna spowszedniała. Czas na wielką trzecią albo pierwszą która nigdy się nie kończy. Jak kto woli.
Dojeżdżamy. Brukselskie lotnisko niczym twierdza obsadzone. Siódma rano a ja dopiero teraz dowiaduję się o wczorajszym zamachu za spalony w Szwecji Koran. Te za Gazę dopiero się zaczną. Dobrze jest mieć telefon. I nowy plecak.
Jeśli wzajemne zabijanie jest stanem nam naturalnym, to nie ma sensu, aby ten dziennik nazywać dziennikiem czasu wojny. Niech sobie będzie dalej Zapiskami o świcie, czyli dziennikiem ciężko rannym. Tyle przecież mogę.
Aplikacja w telefonie znowu działa.
Środa, osiemnastego.
Belgrad. Pojutrze ma być 28 stopni w cieniu. Dzisiaj wyjazd do Śabca, otwartą wczoraj autostradą.
Włodkowa jesień powyżej. Siedlątków.
Czwartek, 19 października
Byłem u przyjaciół w Szabcu przy granicy z Bośnią. W czasie bombardowań NATO było to jedne z niewielu serbskich miast, na które nie spadła żadna bomba, co stawiało szabczan w dość niezręcznym by nie powiedzieć wstydliwym położeniu na tle bombardowanego kraju. Znajdujący się w podobnej niebombowej sytuacji mieszkańcy Zrenjanina napisali wielkimi literami na jakiejś łące: ,,Zar smo mi šugavi??!!!?!, czyli ,,A my co, trędowaci!?”
Legenda miejska nie dała na siebie długo czekać i po Szabcu poszła wieść, że wszystko to przez jedną szabczankę emigrantkę, która pracuje w Pentagonie jako kelnerka i gdy tylko jest jakaś kolejna bombowa narada to stawia kawę na mapie…Wiadomo gdzie.
Sobota, miasteczko.
Wariacje Vikingura niemożliwe na organach. Anarchia, punk Bach z radości w grobie sie przewraca. Islandczyk wydobył z klaczy źrebię, życie, miłość. Odsłuuchane w samolocie o strasznej szóstej rano a wiec o tyle bardziej wiarygodne.
Dzięki szanownej grupie serialowej odkryłem książkę Ledera a u niego znowu Milchmana z Rosenbergiem o Zagładzie, którzy zauważyli, że zagazowani pozbawieni byli w życiu rzeczy absolutnie podstawowej, czyli śmierci. Autorom nie chodziło o jakąś śmierć godną, jej koncept czy inne bzdury, ale o śmierć jako taką, jej przeżycie (omen nomen).
Pisząc powyższe dwa mam szybkie skojarzenia: matka Szymborskiej biegająca po urzędach i parafiach w 1942 roku, aby udowodnić, że Aryjka plus Philip Geniusz K. Dick i jego pokój do gazowania rodzin z telewizorem, ładnie urządzony, wygodny.
Milchman z Rosenbergiem irytują bardzo przymiotnikiem ,,nazistowski”, który nijak się ma do sprawy i w kontrze stoi do głębokości ich przemyśleń i tylko czasami pozwalają sobie na odruch ludzki i nazwanie Niemców Niemcami. Nie chodzi mi o żadną stygmatyzację Niemców, ale o fakt, konkret bez którego nie sposób zrozumieć Zagłady.
Wydaje mi się, że ,,Nazia”, to koncept amerykański wprowadzany od razu po wojnie. Dowody filmowe, gdzie już pół wieku temu mówi się o nazistach to The Irishman i One Upon a Time in Hollywood- Martin i Quentin to szczególarze, nie wierzę, żeby cokolwiek umknęło ich uwadze.
Niedziela, miasteczko.
Przegrany lider mówi z żalem o wschodniej Polsce, gdzie sypnął groszem a głosów dostał mało. Zwycięzcy rechoczą, że stary, głupi i w ogóle. Nikt się nie oburza, że można sypać cudzym groszem za bardzo własne głosy.
Jestem po Księżycu Scorsese i na razie na księżyc się lampię. A tu taki njus rodem z ponowoczesności na szynach: Nocny pociąg z Warszawy do Monachium.”Chopin” ma wyjeżdżać z Warszawy Gdańskiej i ok. godz. 23 będzie w Krakowie, a jeszcze przed północą w Oświęcimiu. W okolicach godz. 5 rano będzie dojeżdżać do Wiednia, trzy godziny później do Salzburga, a przyjazd do stolicy Bawarii planowany jest ok. 10.
Piszę na bieżąco po Killers of the Flower Moon. W głowie mi huczy, jak kilka lat temu po Chowańszczyznie Musorgskiego w Royal Albert Hall. Ponad pięć bitych godzin w jaskółce pod dachem i następny tydzień w transie. Scorsese nakręcił-namalował-stworzył arcydzieło, oczywiście subiektywnie dla mnie, bo dla kogóż innego? Sąsiedztwo ucieszyło się z przerwy, którą wykorzystałem na szybki dym do płuc. Obliczyłem dystans i usiadłem do drugiej części minutę przed. Pierwsze uczucie to smutek, że Reżyser żegna się ze mną. Zaczątki tego były w The Irishman, tutaj poszedł na całego. Rozmiar, tempo wszystko jak w najlepiej skomponowanym requiem, najlepiej takim jak u Verdiego, nie dla wierzących, nie dla jakiegoś boga, ale dla siebie samego, który dobrze wie, że jesteśmy sami. Tylko my i więcej nikt. Nie dostrzegłem żadnej demoniczności u De Niro, ot klasyczny cwaniak manipulant, który na końcu przegrał. Di Caprio kolejny z rzędu ofiar tegoż, niezbyt inteligentny, czujący przez skórę, że wszystko to złe, ale co robić, kiedy takie jest życie. Indian prawie nie widziałem, mieli być bogaci to byli- kontrast do westernu. Bardzo to wszystko dostojewskie. Koniec mnie wzruszył do żywego. Nie spodziewałem się, a powinienem. Jedyny zgrzyt (zepsutych jak na tamte czasy przystało zębów Leo), to słówko genocide. Wykuł je polski prawnik Rafał Lemkin w czasie drugiej wojny, wiadomo dlaczego. Ćmi mnie ząb od tego, ale do jutra prześpię i może przejdzie. 10/10 jak dla mnie.
P.S Wspomniał Gospodarz grupy o Jesse Plemonsie, a ja na to o scenie z rybą w The Irishman, a tu na ekranie Louis Cancelmi, który musiał usiąść z przodu przed De Niro obok ryby, której nazwy Plemons nie znał. Dobrej nocy wszystkim.
-Po lekturze czegoś takiego to mi się chce skasować swoje wypociny. ❤️Czy dobrze zrozumiałem? U was to z antraktem puszczają?-odpisał Gospodarz
-Tak, antrakt ze stoperem na ekranie co do sekundy. I tutaj nie ma reklam, to znaczy są zapowiedzi filmów ale wszystkiego razem na jakieś pięć minut przed. Te półgodzinne bloki w Polsce, to gruba niegrzeczność w stosunku do widza. (No chyba, że zawsze i dokładnie będą półgodzinne, wtedy da się żyć czyli spóźnić). P.S Osedżyjski przetłumaczony był tak jak cały film napisami po francusku i flamandzku (słaba pomoc, ale zawsze pomoc) P.S 2Aha i ludzie siedzieli po zapaleniu świateł, w czarny ekran się gapili. Ręce mnie zaświerzbiły do oklasków. Teraz żałuję. ❤️
Wtorek, 24 października
Dzisiaj lot do Hiszpanii, a właściwie do kraju Basków nad ich zatokę, gdzie zawsze wieje i fala wredna. Nie byłem, nie widziałem, jest okazja.
Kolega z czatu przy okazji promocji biografii Dylana poruszył wspólność jego z Kaczmarskim i nawzajem. Na to dictum Kazik: ,, Tak????♂️. Jak już wyszliśmy też mię to uderzyło. Bo padła tam myśl, że u nas słabo z Dylanem, bo my to disco polo. Nie! U nas słabo z Dylanem, bo my Kaczmarski. Taka to różnica. Aż się Filipa zapytam.”
Bardzo ciekawa myśl. Mamy w polszczyźnie niezbyt fortunne słowo wieszcz, powstałe od wiadomego czasownika, co bardziej do prognozy pogody pasuje niż sztuki. Ale jest co jest, ojczyzny się nie wybiera, a więc tenże wieszcz jest szczebel wyżej od barda, ostatniego na drabinie, którego definiuje jeszcze poezja, muzyka, życie czy nałogi. I tu gdzieś znajduje się w nadwiślańskim odbiorze Dylan , który gdy tworzył nie mógł nam ,,wieszczyć”, bo nasze światy za chuja do siebie nie były podobne. I nie są. Sam geniusz do ,,wieszczenia” nie wystarczy. Potrzebna jest jeszcze absolutna łączność wieszcza z wieszczonymi i tym co wieszczone. Tę pozycję zajął Kaczmarski, wyssał tlen tak, że inni kandydaci mieli problem z oddychaniem.
P.S
Nie było przypadkiem wykonywanie przez Kaczmarskiego utworów Taty Gospodarza. Swój swojego na odległość…Wiadomo.
P.S 2
Nie było też przypadkiem, że w 1993 roku na przystanku tramwajowym przed Centralnym olśniła mnie nagle genialna myśl ( choć nadal nie byłem tego w stu procentach pewien), że to nie żadna zbieżność nazwisk, ale naprawdę Taty Tego Syn i vice versa. Zrobiło mi się nagle milej i normalniej. Wszystko do wszystkiego wreszcie pasowało.
Wtorek, 26 października
W samolocie do Santander. Czytam ponownie Sklepy cynamonowe Brunona Schulza, treściwy zeszyt w sam raz na mój nowy plecak do tanich samolotów. Obok niego w tej samej przegrodzie serbskie wydanie Mostu na Drinie Andrića, które tak jak Sklepy choć niepozorne z wyglądu, zwartą treścią ciężkie są grubo ponad darmowy limit odrzutowego pekaesu.
Miałem kiedyś w życiu podły moment, który trwał długo jak epoka. Były to czasy mojej czystej jak spirytus samotności w Chinach. Pewnego dnia wpadłem na pomysł znalezienia podręcznika, instruktarzu jak pogonić chandrę do jasnej cholery. I znalazłem! Amerykański w internecie, a jakże.
Schulza z Andrićem dobrze czytać w oryginale, bo tam każde słowo ma swój ciężar oraz dźwięk. Opowiadał w Szanghaju mój serbski przyjaciel Nenad, że Andrić każdą stronę kreślił bez umiaru, każde zdanie cyzelował. Ulżyło mi bardzo, bo myślałem, że on tak sobie ,,z ręki” na poczekaniu to wszystko tworzył.
Amerykanie posiadają recepty na wszystko albo przynajmniej dwanaście kroków albo razem. Internetowy poradnik był z tego co pamiętam o sześciu kręgach szczęśliwości detalicznej budującej w końcu tę hurtową, iluś tam więzach czy węzłach ( nie pamiętam), które supłają (kołdunią) nas z treścią życia fizycznie zdrowego, wiernego, na sukces zorientowanego, słowem podręcznik ,,Jak nie strzelić sobie w łeb przez weekend”.
Dopiero niedawno dowiedziałem się, że Schulz swoje Sklepy pisał w listach do przyjaciółki. Znalazłem tę informację w sieci, czyli wnyku, szukając jego nieistniejącej korespondencji z Tomaszem Mannem. Jak mawia chińskie przysłowie: Ciężko jest znaleźć czarnego kota w ciemnym pokoju, szczególnie gdy go tam nie ma.
Autor internetowego instruktarzu już pierwszą stroną wyświetlacza obiecał mi wiedzę tajemną i praktyczną objętości właśnie Cynamonowych Schulza albo Mostu Andrića, jak przez sześć kołdunów-supłów-więzów zdobyć kręgi szczęścia jeden po drugim a potem już tylko żyć i promieniować jak pierwiastek rad albo polon. Po kilku supłach, bo do kręgów jeszcze nie dotarłem, postanowiłem sprawdzić, co tam słychać u autora.
Pod koniec Mostu na Drinie Andrić opisuje zmiany jakie zaszły w Bośni po przejęciu jej przez Austro- Węgry od Turków. Przyjechali obcy, w tym aszkenazyjscy Żydzi z Galicji zupełnie nie podobni do Żydów sefardyjskich osiadłych w kasabie od początku powieści, kiedy to turecki wezyr nakazał budowę mostu.
Okazało się wiadomo gdzie, no bo gdzieżby indziej, że instruktor szczęścia żył długo i szczęśliwie, ale nie tak długo jakbym tego po nim się spodziewał. Otóż w wieku późno średnim wsiadł on na swój codzienny rower wyczynowy, założył kask i ruszył w dół uliczki amerykańskiego ogrodu rozkoszy (już nie pamiętam czy unikanie nałogów, dbałość o tężyznę oraz rozsądek w każdym działaniu były supłem, kołtunem czy też zapowiadanym kręgiem). Uliczka natomiast była stroma a hamulce najpewniej zepsute. Autor zginął w kasku. Odłożyłem lekturę razem z chandrą i nigdy do niej już nie wróciłem. Chandra zresztą też.
Pięknie opisuje Andrić przyjezdną Żydówkę, właścicielkę pierwszego hotelu przy drińskim moście. Oschła dla gości i bezwzględna wobec dłużników, zamyka się w swoim pokoju by odpisywać bliskim, którzy zostali w Galicji. Wysyła im pieniądze, rozlicza z obietnic, radzi w kłopotach. Dużo pisze do rodzinnego Tarnowa. Kto wie może pisała też do Drohobycza tylko tego akurat pan Ivo Andrić nie podejrzał.
Wszystko przecież jest możliwe. Za oknem czarny jak kawa kantabryjski świt. Sześć wieków temu ruszyli stąd na wygnanie sefardyjscy Żydzi, z których część dotarła do Driny w Bośni, dalej już nie mogli, bo to rzeka głęboka i burzliwa. Potrzebny był most.
Włodkowa odpowiedź:
,,To kolejna właściwość Tomka, którą można dopisać do Twojego biogramu; Tomek może dobrze pisać wszędzie: w kawiarni, w samolocie, pewnie w kiblu także. Ja, gdy jestem w samolocie staram się wyglądać przez okno. Sprawdzam czy świat oglądany z nieba jest tym samym co doświadczamy na dole? Gdy wysiadam ciągle nie wiem! Gdybym przeleciał tyle światów co Ty, pewnie miałbym to w dupie. Ps: wiejski adres ma Marta (ucałuj od nas). Na wsjakij pażarnyj słuczaj: W.A. Siedlątków …. Ściskam.”
Mój kantabryjski ,,airbnb super host” ma na imię Jesus. Obiecał łóżeczko z fotelikiem dla Julianka i słowa nie dotrzymał. Wysłał Jesus przedtem film jak znaleźć klucze w krzakach i dotrzeć do apartamentu po drodze znajdując klucze właściwe otwierane tymi z krzaków. Bardzo to skomplikowane a film powinien być w odcinkach, jeśli nie sezonach. W związku z powyższym obmyśliłem wczoraj następujące wpisy na jego stronie pod tytułem ,,Jesus super host “:
Stajenka niewygodna
Józef z Marią
Ciężko znaleźć
Kacper, Melchior i Baltazar
Pogubiłem się!
Herod
Środa 25 października
Śnił mi się piękny, wyścigowy koń. Jeździliśmy stępa po łące, więcej jednak szliśmy obok siebie. Cały czas go klepałem i przytulałem się doń. Chyba liznął mnie jęzorem raz czy dwa. Koń. Muszę odnaleźć numer do Freuda. Wczoraj nagle rozbolały mnie plecy. Może dlatego?
Czwartek, 26 października
Chmury nad oceanem. Santander, Cantabria.
Sala koncertowa wyjątkowej brzydoty za to parking darmowy. Scena obita dyktą, dosłownie. Miejsce w pierwszym rzędzie pozwala usłyszeć i dostrzec wszystko. Wiolonczelistka z rękoma pobrużdżonymi uczuleniem i krostami. Lakierki solisty skrzypka mają czerwone podeszwy-okazało się na koniec, ale podejrzewałem to przez cały koncert. Fotele stare, choć nie skrzypią.
Dzień był zły, wiadomości jeszcze gorsze. Szkoda klikać. Solista skrzypek Blake Pouliot z Kanady (ten w lakierkach o czerwonych podeszwach) wystąpił dopiero w drugiej części. Wiolonczelistka z dermatozą dowodziła smyczkowym kwartetem, mimo że pierwszy skrzypek skończył londyńską szkołę jak mnie poinformował rozdawany za darmo kolorowy program koncertu. Altowiolista urodził się w kolumbijskim Medellin i ma kręcone włosy. Sąsiadka w rzędzie z tyłu ciągle się wierciła, dobrze, że fotel nie skrzypiał, chociaż bardzo stary.
Wiolonczela jest instrumentem, któremu rejestrem najbliżej do ludzkiego głosu. Pamiętam wywiad sprzed kilku lat w radiowej BBC z dyrygentem filharmonii w Bagdadzie, wiolonczelistą Karimem Wasfi, który grał wśród ruin zaraz po bombowych zamachach. Artysta czuł, że ludzie tego właśnie potrzebują oprócz policji, karetek i straży pożarnej. W tej samej audycji Anita Lasker, która dzięki wiolonczeli nie poszła do gazu w Auschwitz. Grała przed bramą i widziała wdzięczność w oczach więźniów.
Pierwsza część koncertu minęła nadspodziewanie szybko. Przerwa była ,,siedzona”, zresztą wychodzić nie było po co, bo bufet z szatnią zamknięte na cztery spusty. W drugiej części z kwartetu zrobił się kwintet z kanadyjskim skrzypkiem na czele.
Blake Pouliot ruszył wariacjami z pierwszą częścią wiosny Vivaldiego, potem była trzecia letnia a między nimi Kanon D Pachelbela. Wiolonczelistka co rusz przejmowała inicjatywę. Miała piękną twarz i radosne spojrzenie. Wiolonczela to według mnie instrument dla kobiety, która jak wiolonczela daje nowe życie. Kontrabasista z altowiolinistą rozumieli się ze sobą bez nut.
Wyraźnie wzruszony maestro w czasie kolejnego bisu wychodząc walnął kolanem w krzesło na scenie. Bisy ,,stanęły” na baczność i nikt nie chciał już wyjść z tej pięknej koncertowej sali z wygodnymi fotelami ,gdzie na małej kameralnej scenie stały się cuda najprawdziwsze.
Przez podniesiony szlaban darmowego parkingu wleciał ciepły wiatr od oceanu. Termometr w samochodzie wskazał dwadzieścia jeden stopni Celcjusza. Całkiem nieźle jak na drugą część tegorocznej jesieni Antonio Vivaldiego.
Zapomniałbym, pan Karim Wasfi ma pełne prawo grać na wiolonczeli. On przywraca życie:
https://www.youtube.com/watch?v=Kc7lfPFTqh4
Piątek 27 października
Pisałem Cara sześć lat, następnych tyle szukałem wydawcy. Dzisiaj piszę informację o oficjalnej premierze. Informację jak klepsydra zwięzłą o kimś kto właśnie odszedł do innej rzeczywistości:
29 listopada nakładem krakowskiego wydawnictwa Dante ukaże się moja powieść ,,Podziemny Car”. Dzisiaj rusza przedsprzedaż.
Niedziela, 29 października, napisało się ,,październia” ale nie prawda, bo tutaj słońce, ocean i plus dwadzieścia pięć.
Piątkowy wieczór burzliwy z małym zgrzytem w głowie. Cara świętowaliśmy w małej kolumbijskiej knajpie na rogu. Właściciel zagrał Afrosound. Stół obok siedziały dwie Kolumbijki, popijały piwo i rozmawiały z dziećmi w telefonie. Lokal otwierają poza sezonem tylko w weekend, właśnie dla gastarbaiterów z Kolumbii. Z Madrytu do Bogoty lata bezpośredni. Mam już zaproszenie od właściciela do Cartageny, Medellin i Calli. Poprosiłem o modyfikację na Gabriella Garcię. Miesiąc strzeli jak nic.
Niedziela, 29 października. Bilbao
Baskowie mieszkają tu od zawsze. Wszyscy inni przybyli, my dzisiaj też. Otoczeni górami okazali się nie do zdobycia dla Celtów, Rzymian i Arabów. Ich język jest ,,stąd” a nie indoeuropejski jak te wszystkie nasze polskie, ruskie czy niemieckie. Październik na filmowych plakatach to Urria- ładnie, prawda?
Geny baskijskie są oryginalne i mało zmieszane. Dużo tutaj krwi RH minus. Inaczej niż my – europejscy Indianie- Baskowie operują wzrokiem, kiedy myślą lub zmyślają. A więc stara sądowa sztuczka z oskarżonym czy świadkiem co łże jak pies i w górny lewy róg się gapi w przypadku Baska wzięłaby w baskijski łeb, bo w nim to prawa a nie lewa półkula odpowiedzialna jest za zabawę.
Dzięki geografii nie musieli Baskowie wyrzynać sąsiadów. Na swojego głównego boga wybrali kobietę. Boże samce zostały zesłane w Pireneje do pracy na odcinku kreacja i destrukcja. Wiadomo.
Baskijski język, to euskera. Chodzą słuchy, że są jeszcze pasterze owiec w Idaho, z którymi można sobie w euskerze pogwarzyć. Może by tak spróbować euskery się pouczyć, liznąć język jak to mówią?
Poniedziałek, 30 października
Powrót do małego belgijskiego miasteczka na dwa dni, w sam raz żeby wyprać i przepakować.
Wtorek, 31 października
Pomysł ciężko ranny, szóstej nawet jeszcze nie ma, ale co mi tam. Kino jak opera w trzech przynajmniej aktach, nie z jednym a dwoma a może i trzema antraktami przewidzianymi przez reżysera. Filmy pięcio- sześciogodzinne, w bufetach zakaz popcornu oraz siorbanej koli, dobra restauracja w ramach budynku i stojak na wino przy każdym fotelu. Dźwięk i obraz oczywiście najwyższej próby. Przykład pierwszy z rzędu : Napoleon Ridley’a Scotta, sobota 25 listopada 18:00.. Mógł sobie Wagner Śpiewaków Norymberskich na pięć godzin rozpisać to może i Ridley Joaquina trzysta minut kręcić. Wczesna kolacja przed i późny supper po seansie w kinowo operowej restauracji. Z domu wychodzimy około szesnastej, wracamy mocno po północy. Buzujemy przeżyciami cały tydzień. Do następnego weekendu. Co Państwo na to?
Czytelniku ten stos grozi zawaleniem. Pospiesz się! I nie zaczynaj po pięć lektur na raz: