Poniedziałek, 1 maja
Wesele było międzynarodowe by nie rzec międzykontynentalne. Przygrywała grupa z Kuby a następnie DJ z Sarajewa. Stojąc twarzą do mapy i licząc od lewej goście przybyli z Argentyny, Boliwii, Wenezueli, Stanów Zjednoczonych, Santa Cruz de Tenerife, Anglii, Holandii, Szwajcarii, Niemiec, Serbii, Polski, Ukrainy, Rosji, Chin. Międzynarodówka przyjaciół, wielu z nich widziało się pierwszy raz w życiu a mimo to atmosfera była żywa i naturalna, bo przecież łączy nas bez względu na kraj pochodzenia czy język ględzenia mianownik wspólny, czyli przyjaźń. Zdjęcie oczywiście Włodkowe:
Cholera mam problem w pisaniu o swoim weselu nadal jestem wzruszony. Nic to odleżeć musi trochę, zagoić.
Sobota, 6 maja
Wczoraj urodziny przyjaciela z Mostaru pośród drzewek oliwnych, papai i bananów na jego posiadłości pośrodku wyspy. Gospodarstwo w budowie więc wszystko prowizorka jak kiedyś w pięknej Jugosławii: drewniany stół z krzesłami od Sasa do Lasa, grill ze świeżej cegły, wiatr i zgiełk wokół a z przenośnego głośnika największe przeboje ,,naśe i vaśe mladosti”, które dodawały nadrealizmu całej scenie. Była rakija, wino, robotnik rolny z Wenezueli i niemiecki szaman z Meksyku. Sead śpiewał pięknie pospołu z żoną, ja z Julkiem odtańczyłem Djurdjevdan, bo szósty maja to właśnie TEN dzień: Erdelezi, święto wiosny, Cyganów i Serbów, których domu patronem jest święty Djordje. Na koniec była bośniacka baklawa, słodka jak cała Jugosławia.
Niedziela, 7 maja
Pochmurny dzień po lecie. Pierwsza nieczynna niedziela po dwóch tygodniach fiesty.
-Panie doktorze jestem znudzony internetem. Nie korzystam, nie zaglądam. Nie znajduję tam nic potrzebnego ani ciekawego.
– J A K T O !!!????
Poniedziałek, 8 maja
Spadek powołań katolickich w Polsce to wcale nie efekt skandali takich czy owakich, ale rezultat wzrostu zamożności społeczeństwa. Ten fach po prostu już się tutaj nie opłaca. Czas na ,,gastkapłanów ” z Afryki. Myśli o tym nawet Ełk.
Wtorek, 9 maja
Od czasów szanghajskich jestem w grupie wechat tamtejszej rosyjskiej restauracji. Dziś dzień jak co dzień, oferty kiełbasy i chleba z dostawą pod drzwi oraz internetowa ikonka z życzeniami na moskiewski dzień zwycięstwa. Kilka kiełbas wcześniej ikona podwójna, bo z Chrystusem na Wielkanoc. Restauracja nazywa się Latający Słoń i jest kopią słynnego Słonia z Pekinu. Andrej -właściciel Chińczyk to mój stary, dobry znajomy.
Spokój powszedni słonecznego popołudnia. Milczący sąsiedzi na balkonach. Miłość, pranie i papierosy. Życie.
Środa, 10 maja
Ocean pachnie dziś jak Bałtyk we Władysławowie. Ryby, wodorosty, woda oraz ciężkie chmury tuż nad nią. Fala byle jaka, rachityczna i takiż wiatr stąd pewnie ten bałtycki efekt pośrodku Atlantyku.
Jednym z ostatnich życzeń Turgieniewa był powrót Lwa Tołstoja do pisania. Udało się. Pisarz wrócił i napisał między innymi ,,Śmierć Iwana Iljicza” bardzo ważną rzecz, która niejednemu pewnie pomogła. Mi poleciła ją chyba śp. Ewa, która była tak naprawdę świętą Ewą i to w znaczeniu najlepszym, bo ludzkim a nie boskim, konfesyjnym. Często o niej myślę.
Czwartek, 11 maja
Sandor Marai kończy swoją przedwojenną podróż w Neapolu, gdzie za kilkanaście lat, czyli kilkaset stron dziennika potem zawita już nie jako dziennikarz, pisarz, ale wygnaniec uciekający przed sowieckim potopem. Bardzo mnie zawsze intrygowało to zjawisko miejsc nowych, które nieoczekiwanie zostawały w przyszłości zamieszkane, oswojone- ta zmiana perspektywy wynikająca z zamieszkania, zajęcia miejsca a nie przechodzenia tylko obok. I wcale nie widzi się wtedy więcej, lepiej. Widzi się inaczej, ani lepiej, ani gorzej tylko inaczej.
U Maraia przeszkadza mi jego stanowczość, wręcz upór w widzeniu rzeczy po staremu, bez prawa do zmiany, ewolucji w najmniej oczekiwanym kierunku. To przebija niespodziewanie spomiędzy pięknych zdań jak odłamek szkła w hotelowej wykładzinie tuż przy łóżku; kiedy pisze o zalewie wiejskiego plebsu w jego rodzinnych Kassach, czyli wtedy już nie węgierskich a słowackich Koszycach albo naśmiewa się z reform Kemala Ataturka obserwowanych ze statku na redzie w przedwojennym Istambule czy wymieniaczy walut wszelkich w centrum greckich Aten. Z drugiej strony, gdyby nie ta jego myśli nieugiętość, moralna stanowczość to zostałby pewnie na Węgrzech i stał się sowieckim pisakiem gryzmolącym coś do szuflady, która po długo oczekiwanym otwarciu wyzionęłaby z siebie tylko przeraźliwą pustkę, tak jak to miało miejsce z wieloma polskimi pisarzami, co to przez cenzurę chować musieli do biurek arcydzieła, które żadnymi arcydziełami niestety nigdy nie były. Z jeszcze innej strony, może by się Marai nie zastrzelił.
Piątek, 12 maja
Wieczorem na balkonie. No właśnie. Dwie książki doczytane chybcikiem, żeby karawany nie obciążać. W niedzielę wracamy. Orlando Figesa Europejczyków kończyłem przy Julku, który widząc książkę w moich rękach natychmiast zaprzestał zabawy i przekręciwszy się na bok w foteliku wbił we mnie swoje skupione spojrzenie w oczekiwaniu lektury na głos, którą dotychczas były tylko wiersze dziecięce Tuwima. Próbowałem mu tłumaczyć, że rzecz dla dorosłych, że nie zrozumie…Julek jednak hipnotyzował mnie dalej. Poddałem się i przeczytałem. Padło akurat na fragment listu Saint-Saënsa do Pauliny Viardot o kakofonii w muzyce Straussa. Julek wysłuchał ze zrozumieniem po czym powrócił do swojej zabawy: boksowania pluszowej rybki na wyciągu, o której niektórzy mówią, że ptak a jeszcze inni, że nie – tak już jest zmaltretowana(y).
Ktoś bardzo mi bliski i dla mnie ważny skonstatował bardziej niż zarzucił pewnego rodzaju tajemniczość ze mną związaną. Przemyślawszy sprawę do następującego doszedłem wniosku: ,, Ta moja tajemniczość, to może być wynik dość niecodziennego jak na ogólnie przyjęte standardy życia jakie wiodłem, wiodę i niesie wieść, że będę wieść. Ani ono oczywiście lepsze, ani gorsze tylko inne, bo takie sobie wybrałem i takie wybrałbym jeszcze ze sto razy gdybym sto żyć w życiu miał”
Niedziela, 14 maja
Ostatni dzień w Bajamar. Kogut pieje jak co dzień. Rosyjski przyjaciel umówiony, pomoże zawieźć na lotnisko to co pomógł przywieźć tutaj dwa miesiące temu.
Zaletą światowego obywatelstwa lub bezdomności jak kto woli, jest wieczny powrót. Mieszkając nigdzie, czyli wszędzie wraca się zawsze nie wyjeżdżając nigdy, co jak wiadomo nawet mało obeznanym z podróżami czytelnikom jest czynnością nader przyjemną.
Poniedziałek, 16 maja, Flandria
Z porannej prasy: Why are so many young Americans adopting fake British accents?
Wtorek, 17 maja
Flandria i wiosna, która według ostródzkich praw im bardziej przeszła zima zła tym bardziej jeszcze jest radosna. Bilans płatniczy przyrody zachowany. Gołębi gruch pod autobusowym przystankiem o świcie, tuwimowskie trele na kościelnym skwerze. Wszędzie zieleń, zieleń i tylko zieleń. Jeszcze chwila a wstanie słońce i wszystko strzeli kolorami. Wiosna we Flandrii ech.
W drodze do Berlina przez przystanki, stacyjki, stacje i lotniska. Parę stron stąd zżymałem się na paszporty z kiosku i powszedniość podróży do granic świata. Jakiż ja byłem nierozważny! Zupełnie jak Delacroix półtora wieku temu oburzony pociągiem, co to przywiózł go do Paryża w przyprawiające o zawrót głowy trzy godziny zabijając tym samym romantykę i przeżycia związane z całodzienną podróżą konnym dyliżansem z podmiejskiej wsi, nie pełnych sto kilometrów od Paryża. Przecież to nie o czas ani odległość ani tym bardziej ich wzajemny stosunek, czyli prędkość tutaj chodzi, jedzie czy leci. Idzie tu o nas i tylko o nas w tych podróżach z kuchni do pokoju, ulicy na ulicę, przystanku, miasta, wsi, kosmosu, życia. Moja największa wyprawa jakiej już nigdy nie powtórzę ( Korea Północna była blisko, ale nie przebiła) była ucieczką spod sklepu papierniczego na rogu Grunwaldzkiej z Czarneckiego mimo, że obiecałem mojej biednej Mamie czekać cierpliwie aż zrobi zakupy. Miałem sześć lat i nigdy jeszcze nie byłem za rogiem tego sklepu. Nigdy! Rozumiecie jakie siły wtedy działają na małą głowę kontrolowaną przez parę rozszerzonych źrenic po środku? Zgodnie z ówczesnym przebojem najtrudniejszy był pierwszy krok, jak we śnie ociężały, jakby nagle grawitacja przybrała stukrotnie a buty wciągała gęsta smoła, którą każdej wiosny leczono dziurawe ulice w Ostródzie. Ruszyłem przed siebie. Zapłakana Mama dzięki sąsiadom odnalazła mnie po dwóch godzinach, niedaleko Biblioteki Miejskiej na skarpie przy torach. Był to piękny budynek z niemieckiej cegły, czarodziejski dla mnie bo z okien na końcu parteru widać było, że to nawet nie drugie ale trzecie a może i czwarte jest piętro zawieszone wysoko nad szynami do Olsztyna. Wieczorem w czasie kąpieli dostałem od mamy w tyłek klapsa, takiego bez przekonania ze wskazaną w takich razach formułką żebym nigdy więcej tak nie robił. Pamiętam, że spojrzałem na nią zdziwiony. Przecież wiadomo już wtedy było, że niczym innym w życiu nie będę się zajmował.
Piątek, 19 maja
Najwspanialsze osiągnięcie ludzkości: Wagon Warsu. A za oknem majowe słońce o świcie. Pociąg relacji Szczecin Kraków.
Poniedziałek, 22 maja
Po Krakowie i Nowym Targu wreszcie Wrocław. Nie ma jak u mamy. Trzeci raz czytam dzienniki Kisiela. A co tam! Zasłużyłem sobie na to. Ledwo zipię. Dziś powinno przejść.
,,6 lutego, 1970: Wczoraj koncert w rocznicę śmierci Grażyny Bacewicz —smutno, ludzi mało, a jednak wspominanie to czynność przykra, niewesoła. Sporo muzyki, najlepszy chyba, choć bardzo tradycyjny, Koncert na smyczki z 1948 roku. Ale ten brak zainteresowania jest okropny — Grażyna taki miała namiętny stosunek do twórczości, przykro pomyśleć, że publiczność tak mało to docenia. Jej muzyka zrobiła na mnie wczoraj wrażenie bardzo dojrzałej i jakoś, formalnie, wręcz wytwornej, ale trochę jest nijaka, a publiczność właśnie lubi rzeczy wyraźne, plakatowe — ot, taki Penderecki, znacznie mniej pracując, „wskoczył” od razu. Tak jak w przypowieści o robotnikach w winnicy: później przyszedł, a dostał to samo! (A raczej dużo więcej)”
Prawdziwym wyzwaniem dla bycia wyjątkiem jest znalezienie potrzebującej potwierdzenia reguły. Szukam wytrwale.
Środa, 24 maja. Flandria
Gdzieś w pociągu lub hotelu między morzem a Tatrami zostawiłem książkę, Dwie samotności: zapis rozmowy Marii Vargasa Llosy z Marquezem. Zapomnieć o książce, zgubić książkę, sprzedać książkę obleśnemu antykwariuszowi, porwać, spalić czy wyrzucić – wszystko dźwięczy źle, przykro, niepotrzebnie.
Początek książki pełen jest liczb, godzin i dni. Wyliczenia co i kiedy stało się po oraz przed tą słynną rozmową, jedynym tego rodzaju spotkaniem dwójki wielkich latynoamerykańskiej literatury. Urodziłem się dokładnie 8 dni po tej wtorkowej rozmowie w środę 13 września 1967 roku.
Mój teneryfski znajomy L. pochodzi z Wenezueli i nigdy tam nie wróci. Ma dobrą pracę i hiszpański paszport. Dla niego Ameryka Południowa to zupełnie niemagiczna nędza i społeczne rozwarstwienie. Elitę łatwo rozpoznać: jest nieliczna oraz biała.
Nazajutrz
U Czapskiego w Dzienniku wojennym jegomość polski oficer wygraża, że jeśli rząd po zwycięskim powrocie do Polski podaruje bezrolnym chociaż hektar z jego majątku, to on osobiście premiera Mikołajczyka za to wybatoży. Zapisane w Sowietach 1942 roku. Jegomość oficer nigdy do Polski już nie wróci, Mikołajczyk będzie musiał z niej uciekać a bezrolny majątek zrujnuje. I tak to po dziś dzień wygląda. Wszystkich nas łączy batog albo w ręku, albo na dupie. Inaczej nie umiemy.
Kissinger w ostatnim wywiadzie dla Economist radzi przyjąć: Ukrainę do NATO, bo to najlepsza armia kontynentu i najsłabszy rząd oraz Rosję do Europy, bo Rosja nie ma gdzie a od pięciuset lat bardzo chce do nas.
Piątek, 26 maja
Dzień Matki. Najpiękniejszy dzień roku.
Szczęście, że to maj. Mógłby być luty jak w Norwegii, marzec razem z Dniem Kobiet jak w Rosji, październik jak w Białorusi albo listopad jak w Północnej Korei.A tak mamy maj, Polskę, kwitnące kasztany i Dzień Matki na to wszystko. Pięknie, prawda?
Sobota, 27 maja
Majowe światło we Flandrii takie samo jak w Ostródzie. Tafla jeziora pomiędzy wysokimi drzewami w błękitny poranek dokładnie taka jak jezioro Szeląg przy zakręcie na Morąg widziane zza pleców prowadzącego motor dziadka.
Było to przeżycie magiczne, wstęp do czarów, Gabriel Garcia z Mazur. Jechaliśmy drogą krajową numer siedem z Ostródy na Gdańsk potem skręcaliśmy w boczną na Łuktę, szosą pędzącą pośród ścian lasów starych, młodych, liściastych i nie. Droga numer siedem była częścią międzynarodowej trasy siedemdziesiąt siedem łączącej Psków z Budapesztem, gdzie wiele lat później miałem zamieszkać o czym rzecz jasna wtedy trzymając się sztywno dziadkowej kurtki ze skóry jeszcze nie wiedziałem. Szeregi konwalii pod lasem do szosy wprost. falujące oceany młodych świerków widziane ze szczytu drogi – trzeba było tylko wiedzieć w którym momencie spojrzeć na wycinkę w lewo w drodze na Szeląg, w powrotnej trzeba było patrzeć w prawo, ale nie było już tak dobrze widać.
Ostatni zakręt to atrakcja była największa, długo wyczekiwana: migot jeziora między wysokimi sosnami, jeszcze nie jezioro a jego zwiastun, błyskotliwy trailer. Kiedyś na naszej bezludnej plaży odpoczywał aktor, który podkładał głos pod aktora Władysława Hańczę w Samych swoich. Wiem to od dziadka, a właściwie za każdym razem o tym się wtedy od niego dowiadywałem. Nie pamiętał tylko nazwiska.
Poniedziałek, 29 maja
Dzisiaj droga na Brukselę, która nie jest Brukselą przez Antwerpię, która nie jest Antwerpią jak droga na Ostrołękę: koń… krowa, kura, kaczka… kura, kaczka, drób, czyli pociągiem z Turnhout przez Antwerpię Berchem na lotnisko Charleroi, nazywanym Bruksela Południe mimo że z Brukselą miasto Charleroi łączy tylko długa szosa… I westchnął Radom.
Wtorek w Poznaniu.
Słoneczny poranek. Za oknem tramwaje dudnią potężnie. Rynek rozkopany i w piachu, strach pomyśleć co będzie jak w to wszystko dmuchnie wiatr.
Na ścianie mieszkania na dni jak hotel na godziny cztery zdjęcia Beatlesów, czarno biała kompozycja z jakiejś meblowej sieciówki. Mają już bokobrody, ale włosy całkiem jeszcze krótkie.