Środa, 1 czerwca.
W radio była zapowiedź nowej powieści pewnej bardzo popularnej i postępowej współczesnej pisarki. W związku z czym ułożyło mi się od razu pytanie do testu na poziom progresywności:
-Zjadłem Krowę!!!- oświadczył ludożerca po zjedzeniu znienawidzonej sąsiadki.
Co najbardziej cię uraziło:
A- nazwanie kobiety krową, czyli mizoginia.
B- agresywny antyweganizm, czyli mięsożerność.
C- kanibalizm, czyli kanibalizm.
Niedziela, 5 czerwca.
Noc z 4 na 5 czerwca 1989 roku spędziłem na łóżku polowym w siedzibie Zarządu Regionu Solidarności w Olsztynie, przykryty flagą tejże. Sen to był syty oraz radosny po krótkiej jak letnia burza kampanii wyborczej. Wszyscy byliśmy wtedy szczęśliwi i dobrzy dla siebie. Nie trwało to oczywiście zbyt długo, ale te same pretensje można mieć do orgazmu.
Wyborcza niedziela zaczęła się czołgiem w kadrze z Tiananmen. Tam też ukręcono łeb socjalistycznej ekonomii przy okazji z demokracją. Od tego czasu jesteśmy światowym liderem wzrostu gospodarczego a dokładnie wiceliderem, tuż za Chinami. To nas czyni krajem nieprzeciętnym, który w rekordowym czasie doszlusował do przeciętności. Palenie stało się niezdrowe, sporty ekstremalne a urlopy oryginalne. Codzienny prysznic pogonił z komunikacji miejskiej smród spod pach, pociągi nie śmierdzą już mieszaniną starego moczu z petami a wjeżdżając niemiecką autostradą do Polski oddychamy z ulgą, bo drogi u nas lepsze a stacje benzynowe większe i ładniejsze.
Do pełni szczęścia brakuje tylko wykształconych polityków, którzy mówią poprawnie po polsku, mają honor, ambicję i czerpią prawdziwą choć egoistyczną radość ze służeniu swojemu krajowi. Musimy jeszcze trochę na nich poczekać. Jaka parafia taki proboszcz, jaki film na ekranie taka publika. Politycy nie spadają z księżyca. Są dokładnie tacy sami jak ci co ich wybierają. Trawestując Lenina prawdziwa demokracja to dobrobyt materialny plus gruntowna edukacja. Jest na nią szansa jeszcze w tym stuleciu.
Wtorek, 7 czerwca.
Dick Rowe nie dał szansy Beatlesom, bo według niego gitary elektryczne w 1963 roku zaczynały już być de mode. W 1979 roku Studio RSO Records podziękowało grzecznie grupie U2 za przesłaną kasetę, wysłuchało jej w skupieniu i odesłało. Trzy wieki wcześniej miasto Sangerhausen odrzuciło podanie o pracę młodego organisty Jana Sebastiana Bacha.
Muszę sprawdzić na mapie, gdzie znajduje się Sangerhausen.
Sprawdziłem. Południowe stoki gór Harzu. Nigdy tam nie byłem.
Niedziela, 12 czerwca.
Małe belgijskie miasteczko zaskoczyło. Otóż okazało się, że w swoim mało atrakcyjnym zewnętrzu, czyli przedmieściach oraz nowym centrum kryje zabytkowy beginaż – niegdysiejszą dzielnicę beginek, kobiet, które w średniowieczu bez zakonnych ślubów wiodły życie skromne, czyste i posłuszne. Pomysł był szczególnie popularny we Flandrii. Obiekt jest chroniony przez Unesco.
Beginki, beginaż, miasteczko:
Środa, 15 czerwca. Belgia.
Dużo tu twarzy i profili z Bruegel’a. Dookoła wielowiekowa, solidna mieszczańska normalność, do której ciężko mi przywyknąć po tylu latach życia w ,,bomba republikach”. Do normalności możemy się przyzwyczaić, do jej braku natomiast musimy stąd pewnie obecna trudność.
Flamandzki kolor światła jest chyba związany z bliskością morza, ale nie tylko. Geniusz miejsca, które wydało tylu wybitnych malarzy. Podobnie rzecz się ma z Włochami. Pamiętam wizytę z A. w londyńskiej National Gallery. Gapiliśmy się jak zaczarowani w jakiś wenecki obrazek zastanawiając się nad porą roku oraz dnia. Wyszło, że w grudniu po południu, czyli w środku Europy nigdy, bo wtedy u nas mrok i ćwok, po których piękny dzień może wprawić nas jeno w ekstazę, która jest wrogiem natchnienia potrzebnego do dzieł naprawdę wielkich.
Czwartek, 16 czerwca. Lipsk.
Naprzeciwko hotelu ,,ostródzka” kamienica. Tak samo zmurszała jak ta przy dworcu. Ta sama architektura. Prowincjonalny bezruch. Miło.
Właściciel hotelu jest Wietnamczykiem i mówi po polsku. Pogawędziliśmy sobie miło o Sajgonie i jedzeniu w Hanoi.
Przed snem lektura biografii Bacha autorstwa Gardinera: Muzyka w zamku niebios
i niepokój, że koncert Schiffa ( nie wiedziałem, że jest już ,,Sir”)odwołają tak jak Zimermana w Amsterdamie dwa tygodnie wcześniej. Potem jeszcze sztafeta myśli przez płotki z przeszkodami, głównie okołobachowskie ale nie tylko. Po całym dniu podróży nie miałem siły wstać i pisać. Tłumaczenie ,,Muzyki w zamku niebios” więcej niż staranne. Cytat pieśni przełożony przez Armina Teske, o którym pisałem tutaj już kilkadziesiąt stronnic stąd, gdy natrafiłem na jego przepiękne tłumaczenie Ich habe genug. ,,Zadosyć już mam”. Takiego języka nigdy nie zadosyć. Zerojedynki twierdzą, że to mój rówieśnik, księgowy a do tego dyplomowany. No cóż, jeżeli Ktoś mógł być organistą, to przecież Ktoś może być także księgowym. Jakaż to w końcu dla nas odbiorców różnica?
Podobnie jest z inspiracją i tworzywem. Ten sam kamień może zabić albo zachwycić, najczęściej jednak tylko się oń potykamy.
,,Pan poraził mnie w odwrotny koniec straszliwym bólem. Moje ekskrementy są tak twarde, że tylko z ogromny trudem udaje mi się je wydalić, a im dłużej to trwa, tym twardsze się stają. Moja rzyć całkiem się zepsuła”
,,Wiedz i nie powątpiewaj, że po diable nie masz zaciętszego, jadowitszego wroga nad Żyda”.
To refleksje własne samego Marcina Lutra, którego Jan Sebastian chłonął, którym był na wskroś przesiąkniętym. Widać boski geniusz zawsze chadza własnymi ścieżkami i nie groźne mu nawet przemówienia towarzysza Wiesława słuchane wspak. Bierze co bierze, słyszy co słyszy. Tworzy.
Śniadanie w hotelu zaczęło się punktualnie o siódmej. Dobrze, że miałem słuchawki. Tłum, gwar, zamieszanie. Jest teraz siódma trzydzieści trzy. Sala już pusta. Podoba mi się tutaj. Kończę drugą kawę.
Piątek, 17 czerwca. Lipsk.
Nadrobiłem drogi i pojechałem do Sangerhausen. Silniejsze ode mnie było zobaczyć miasto, które odrzuciło podanie o pracę młodego Jana Sebastiana. Popatrzeć na kościoły, budynki, pamiątkowe tablice z całą resztą, której zadaniem jest wyróżnienie i w miarę skromnych możliwości ujednokrotnienie miejsca, które zdobią. W przypadku Sangerhausen jest to wielki park różany, słynny na lewo i prawo, pachnący, kolorowy. Obszedłem w pośpiechu, nie mogąc doczekać się starego miasta. Marsz mój opóźniła silna i zwarta grupa niemieckich emerytów, która w pewnym momencie utworzyła żywy mur zasłuchany w donośnego przewodnika tłumaczącego fenomen niejakiej Kartoffel Rose, fenomen w dodatku organiczny a nie semantyczny, bo jakże to można nazwać kwiat wszystkich kwiatów, czyli różę ,,kartoflaną”?!!Zresztą my też nie lepsi. Sprawdziłem. U nas ,,kartoflana” nazywa się ,,pomarszczoną”.
Samo miasteczko ładne, schludne i różane. Strach tylko w lotka tutaj grać. Takie miejsce.
Schiff grając Bacha ,,rozmawia” z publicznością w przeciwieństwie do Goulda, którego najważniejszym interlokutorem dosłownie i w przenośni jest on sam, co w żadnym przypadku nie odbiera jego wykonaniom piękna, czyni je tylko innymi.
Christina Bjorkoe. Tylko kobieta potrafi tak grać Bacha, tak jak tylko kobieta może dać nowe życie. W jej grze jest dojrzała emocja i kobiece piękno.
Lang Lang. Odwiedziłem kiedyś jego rodzinne miasto Shenyang, wtedy ponure i betonowe niczym enerdowski Lipsk. Klimat jest tam wyjątkowo północny, o czym świadczy obecność kaloryferów, które zgodnie z jakąś instrukcją wydaną nie wiadomo kiedy i nie wiadomo przez kogo znikają mniej więcej na linii rzeki Jangcy czyniąc czasem z Szanghaju wściekle zimne miasto.
Właśnie, wszyscy wykonawcy Bacha z mojej kolekcji są północni a nie południowi. Piotr Anderszewski, Vikingur Olafsson, Schiff, Gould, Bjorkoe, Lang – wszyscy oni zaznali zimy, mroku a dnia tyle co brudu za paznokciem. Czyżby klucz jakiś? Warunek sine qua non szansy na wielkość w graniu Bacha? Zupełnie jak z czerwonym polskim winem, tylko że na odwrót: za cholerę nie da się go zrobić w tym klimacie.
Sir Andras Schiff nie bisował, mimo pięciu ciężko wyklaskanych powrotów na scenę. Nie bisuje się miłości czy życia.
Muzyka nie może istnieć bez ciszy, tak jak życie nie poradziłoby sobie bez śmierci, czarnego źródła wszystkich uczuć i kolorów.
W związku z wypadkiem na scenie kaliskiej sali koncertowej ponoć Szopen przewrócił się w grobie, gdy fortepian zrobił bach. Nie moje, doczytałem w prasie lokalnej.
23 czerwca, czwartek. Jeszcze Polska.
Wojny lubią zaczynać się ładnie i z entuzjazmem ze śmiałym planem i bez zbytniej niechęci do wroga, który ot po prostu musi szybko przegrać a my mu potem jako tako żyć przecież damy, bośmy przeca naród, bośmy ludzie o czym przodków naszych betonowe erekcje w centrach stolic wszelkich najlepszym są dowodem. Berlin latem 1914 był zatroskany i jednocześnie radosny. Wojna? No dwa, góra trzy miesiące, Paryż zdobyty, kontrybucja i nareszcie święty spokój w Europie. Zawsze to samo i zawsze tak samo, z tą jednak tylko teraz różnicą, że w następnej światowej zagłady atomowej za chuja nie unikniemy a tym, którzy przeżyją przypadnie księżycowy los kosmonauty bez skafandra i łączności z ziemią.
Piątek, 24 czerwca.
Letni poranek w Polsce jest jak polarna zorza. W niepamięć odchodzą mroczne lutopady, deszcze z błota oraz inne faux pas ze strony tutejszego klimatu.
Wieczorem w NOSPR bułgarska pianistka Plamena Mangova zagrała na bis Szopena. Zagrała i się popłakała. I chyba połowa sali razem z nią. Pierwszej części koncertu wysłuchałem na żywo, drugą część też na żywo, ale z radia w samochodzie. Dziwne wrażenie.
Sobota, 25 czerwca. Pociąg do Koluszek.
SMS od operatora telefonii:
,,Twój bilans korzystania z roamingu jest niezgodny z Polityką Uczciwego Korzystania”
Innemi słowy jestem nieuczciwy, zważywszy na życie w podróży tom oszust prawie a w dodatku międzynarodowy.
Nigdzie na świecie nie słyszałem ani nie widziałem tylu reklam leków na wszystko. Nic to, taki widać rynek. Tylko po co te komunikaty na koniec prawem przepisane i grane na prędkości razy cztery tak, że nie sposób ich zrozumieć. Kpiąc z prawa, które nas obowiązuje sami z siebie się śmiejemy. I to do rozpuku, bo się na nie zgadzamy. Podobnie jak nikogo lub mało kogo razi tak zwany kanar na peronie metra w centrum stolicy centralnie w Europie położonej Polski. On sobie, ten kanar znaczy stoi i palcem z tłumu wybiera osoby do kontroli. Wyrywkowo, według własnego uznania. Może dziewczyna ładna, może chłopak a może na odwrót, ryj mu się czyjś nie podoba, figura albo sposób chodzenia.
To taka moja trója z polskiego a właściwie Polski, która nadal bardziej mi przeszkadza niż zachwyca.
Poniedziałek, 27 czerwca. Warszawa.
Jechałem przez rozpaloną upałem Łódź. Uwielbiam ją w takich chwilach. Jest nie do podrobienia. Poznałbym ją po zapachu. Podobnie jak z listopadowym rankiem na wilgotnej Piotrkowskiej z mgłą tuż nad dachami, kiedy widać, że Łódź podobnie zresztą jak Ziemia wcale płaską nie jest.
Telefonia zwróciła mi właśnie szacunek dla samego siebie:,, Po ponownej weryfikacji Twojego bilansu korzystania z uslugi transmisji danych w strefie roamingowej 1A informujemy, że obecnie jest on zgodny z Polityka Uczciwego Korzystania.”
Uff!!
Wtorek, 28 czerwca. Pociąg. Do Berlina.
Doczytałem się wczoraj w biografii Bacha o Sängerkrieg- wojnie chórów, która trwała 6 lat aż wojsko musiało interweniować. Walczyli chórzyści o najlepsze miejsca w mieście, gdzie było najwięcej dukatów do wzięcia, często nie za śpiew, ale za zaprzestanie tegoż na suto opłacane błagania bogatych mieszczan, pod których oknami sprytnie gardłowali.
Kolacja u K i A. Kolacja promienna, wesoła tylko na koniec przez roztargnienie zdarzyło mi się pierwszy raz w życiu wziąć cudzy telefon. I to, żeby jeszcze jakiś cudzy!!! Ale to był telefon samego Gospodarza. Szczęściem resztki trzeźwości umysłu ujawniły się w sytuacji kryzysowej a Piotr jeszcze nie spał i skoordynował akcję zwrotu. Okropne przeżycie co by tu nie mówić, boć przecie teraz telefon to nie telefon ale powiernik, nosacz pieczęci wszelkich tajemnych, śledczy, ochroniarz, kronikarz, wstydziarz, dupozawracacz, skarbnik, trener, lekarz i doradca ( w moim przypadku od czasu do czasu także oszczerca). Wziąć komuś telefon to jak porwać królowi wszystkich dworzan i zatrzasnąć go w komórce, to jak ukraść pierwszemu sekretarzowi cały komitet włącznie z biurkiem i paprotką, papieżowi tytuł albo Putinowi telewizję. Co znaczy człowiek bez telefonu? Niestety niewiele!
Środa, 29 czerwca. Berlin, kiedyś Zachodni.
Ostre, oślepiające słońce Kolumny Zwycięstwa na Grosser Stern przy Tiergarten. Piechotą z Dworca Głównego do hotelu. Cały czas zachodnią stroną, tą która kiedyś ,, była oświetlona”. Teraz neony po obu stronach równo rozłożone i chyba więcej ich po tej lewej, kiedyś zaciemnionej.
IX symfonia Beethovena na plakatach. Koncert w listopadzie. Miejmy nadzieję, że będzie wtedy jeszcze coś i ktoś świętować.
Czwartek, 30 czerwca, pociąg z Berlina.
Ostatnia stacja Przemyśl. Dużo Ukraińców, głównie rodziny. Dzieci ze szkolnymi tornistrami wypchanymi tym co najpotrzebniejsze, podręczniki pewnie były za ciężkie
Berlińskie metro jak za dawnych czasów. Solidne i nienowoczesne w porównaniu z Szanghajem.
W pociągu po niemieckiej stronie obowiązują maski, wyjątkiem konsumpcja więc siedzę w Warsie. Przypomniała mi się nie wiedzieć czemu północnokoreańska granica na rzece Yalu sprzed dziesięciu lat. Zaspani żołnierze w białych kombinezonach opryskiwali jakąś cieczą koła wjeżdżających od strony Chin samochodów. Długo to trwało.