2 stycznia, wtorek Bajamar
Przerwałem przegląd porannych wiadomości.
Czytam, popieram, bo tak wypada. Potępiam najeźdźcę, współczuję z obrońcami. Albo na odwrót popieram okupanta i gardzę z tunelu powstańcami. Żadnej w tym emocji, wyuczona na pamięć formułka, stuknięte młotkiem kolano: to dobre a to nie. Jeden klik i już wiem. Takie czasy, gdy palec giętki stuka wszystko, czego nie pomyśli głowa. Przyjaciele, których obecnie mam na pęczki uważają dokładnie jak ja tak samo. Idiotów zablokowałem oddawszy się w najświętszą opiekę algorytmowi, który strzeże duszy,ciała mego i jest zawsze ku pomocy, nawet w nocy. On zadba o mnie w ostatniej godzinie przed monitorem, kiedy nadejdzie mój Ctrl-Alt-Delete czas. Zadba o zdjęcia, wpisy i komentarze, kiedy mnie już tu nie będzie. Non omnis deleted. A wszystko to w cenie abonamentu.
4 stycznia, czwartek
Julek z uporem robota wyciąga zakładki z moich lektur zmuszając mnie tym samym do uważniejszej lektury. Co raz szybciej znajduję właściwą stronę. Wieczorem czytam mu przed snem, po czym oddaję mu książkę a sam kładę się ze swoją obok niego. Od kilku wieczorów Julek długo przegląda swoją lekturę. Najwyraźniej ,,uhvatio ritam”, czyli złapał rytm.
5 stycznia, piątek
Noworoczny koncert w Auditorio de Santa Cruz. Rachmaninow i Czajkowski w wykonaniu miejscowej młodzieży symfonicznej, za fortepianem Nikołaj Ługanski. Sala trzeszczała w szwach. Dużo Rosjan i Niemców plus oczywiście miejscowa elita. Jeszcze miesiąc i będzie widać zachody słońca do oceanu przed wieczornymi koncertami. Warto czekać. Campari spritz w bufecie parafrazując Cwietajewą dobre jak chleb.
Na palmie przed tarasem poranne zebranie ptasich śpiewaków. Ściszyłem o ząbek Wariacje Olaffsona i trel z Bachem zgrały się idealnie. Szkoda, że sąsiad kogut jeszcze śpi.
8 stycznia, poniedziałek
Żadna nie sprawdza się prognoza pogody na naszym pagórku. Zupełnie jak w Imieniu róży Eco cztery pory roku na skrajach tego samego placu. Przed nami wiosenny ocean, za nami góry Anaga w jesiennej mgle a pośrodku lato. Kwadrans autem i potrzebny sweter. Żeby nie wiem jak grozili deszczem czy chmurą tutaj zawsze wyjdzie słońce. Taka to ta nasza gmina.
Dzień jak sotnia czarny tutaj niemożliwy.
Wtorek, 9 stycznia
W Tejinie szopka na Trzech Mędrców pod kościołem. Całe miasteczko albo gra, albo ogląda. Niemowlęcy casting na Jezusa odbywa się wczesną jesienią i jest śledzony równie uważnie co LaLiga. Dużo muzyki, klimat wszystkiego bardziej saraceński niż rzymskokatolicki. Pamiętam w klasztorze graliśmy wielkopostną pasję dla pielgrzymek. Był to dobry czas, próby zaczynały się zimą, premiera przedwiośniem a ostatnie przedstawienia, gdy na dworze ,,krótki rękaw”. Jeden z kolegów tak przekonująco grał Judasza, że regularnie był wyklinany pod garderobą przez stare dewotki. ,,Obyś zdechł, obyś nigdy księdzem nie został” i takie tam katolickie słodkości. To ostatnie zresztą szybko się spełniło. Kolega pokochał zakonnicę z naszego refektarza i uciekł z nią do Warszawy. Ja odszedłem rok później: bez zakonnicy i do Ostródy, ale za to z głową pełną planów na całe życie. Właśnie czytam Monastycyzm Średniowieczny C.H Lawrence’a i przyłapuję się na słodkim zasypianiu w trakcie tej lektury. Mimo, że bez wiary Reguła dla mnie niewiele straciła ze swej atrakcyjności. Sacrum Silentium, pobudki po ciemku, koszarowy porządek dnia i kielich wina przed zaśnięciem dalej koją moją duszę ze zmysłami, podobnie zresztą jak sobotnia szopka w Tejinie.
Środa, 10 stycznia
Wczoraj nie wydarzyło się absolutnie nic. Ocean rano walił wielopiętrową falą w klif pod miastem wzbijając w górę gęsty jak calima wodny pył a w nim słoneczny świt jaskrawo śnieżny na czubkach fal i tęczowy po bokach fotografii.
Czwartek 11 stycznia
“We wtorek po południu Agora odnotowała wyraźny wzrost na giełdzie. Akcje spółki, która przed południem informowała o planach grupowych zwolnień, zyskały ponad 6 proc. Pracę stracić ma 190 pracowników zatrudnionych w obszarze prasa cyfrowa i drukowana oraz internet.”
Brytyjski Guardian zaufał czytelnikom a czytelnicy jemu i od kilku lat ,,co łaska” przynosi zysk, który wystarcza na utrzymanie solidnego dziennikarstwa. Gazeta Wyborcza z Instytucji zmieniła się w kolejny tytuł a teraz jak widać – lub raczej liczyć staje się znakiem towarowym, który za niedługo będzie mógł kupić producent popularnej kiełbasy lub dystrybutor plażowych klapek, wszystko to ku uciesze głodnego zysków akcjonariatu. A szkoda, bardzo wielka szkoda. Adam Michnik zrzekł się majątku – to chyba ewenement w historii światowego kapitału, żeby w ogóle nie wziąć- nie poszli za nim jednak inni. Po co miliony dobremu dziennikarzowi? Czyż nie wystarczy solidna pensja i własnościowe mieszkanie z gabinetem do pracy? Pamiętam nową siedzibę G.W zaraz po otwarciu: piękną, nowoczesną i dumną. Kilkanaście przystanków autobusowych dalej w przytułku dla bezdomnych wegetowali ludzie, którzy znaleźli się na ulicy nie z powodu nałogu czy pożaru, ale dlatego, że byli za słabi na tamte czasy. Od wtedy wszystko potoczyło się już normalnym torem. Kina, dziwne radiostacje, plakaty na wózkach i wózki na plakatach, bo rynek tak chciał. No cóż, teraz rynek już nie chce. Na swój sposób przykre i rażące jak niezdarna architektura lat 90-tych.
Piątek, 12 stycznia
Zdjęcia, których nie zrobiłem. Wulkan sombrero z rondem białych chmur zachodzących nad błękitny ocean. Strumień wody z cysterny podlewającej miejską zieleń widziany z fryzjerskiego fotela przez uchylone okno w ostrym światle porannego słońca.
Niedziela 14 stycznia
Samolotem w ciemną noc z Tenerife del Sur do Bukaresztu. Kiedy tam byłem ostatni raz? Tuż przed rewolucją i tuż po. Małe tuż a życie znaczy.
Wydrukowałem w Tejinie Samobójcę Nenada. Udało się dopiero po trzech próbach- druku nie śmierci. Jestem w głębokim początku i mam poczucie obcowania z dziełem wybitnym. Wybitnym tak, że nie zazdroszczę jak nie zazdrości się idealnej rzeźby z marmuru i pociętych do mięsa rąk artysty.
Ciekawe jak zmieni nas kolonizacja kosmosu. Czy przywieziemy na ziemię nowe zarazy, które zrobią więcej miejsca dla przeżytej reszty na starej planecie? Czy stoczymy wojny o wyzwolenie Marsa? A co z paszportami i wizami, zaporowych ceł na towary kosmiczne nie wspominając. Kto się wzbogaci a kto straci? Kto zamiast kosmosem zajmie się Ziemią, bo chociaż ciasna to przecież własna. A może uda się odkryć jakąś małą planetę, planetkę jak bez mała nie przymierzając Ostróda w sam raz, żeby pomieścić wszystkich czytających książki z zakładką niczym mój sąsiad w samolocie do Bukaresztu?! Chociaż jeszcze z nim nie rozmawiałem to mogę już teraz obiecać w jego oraz własnym imieniu nie zazdrościć, nie napadać, nie grabić i w ogóle zniknąć z ekranu, byleby tylko móc w spokoju znaczyć przeczytane strony schludną zakładką. W obliczu wszechpotęgi kosmosu i ludzkiego geniuszu to nie jest chyba zbyt wygórowana prośba.
Wtorek, 16 stycznia
Transylwania w śniegu. Na lotnisku w Cluj książkomat, czyli automat do sprzedaży książek. W Belgii są specjalne chlebo, kartoflo i truskawko- w- sezonie, ,,maty” ale do lektury ,,mata” nigdy nie spotkałem. Piękne. W hotelowym pokoju przed snem telewizyjny reportaż o nieznanej mi rumuńskiej śpiewaczce operowej. Winylowe arie a za oknem skrzypi śnieg. Tylko małe miasteczka mogą sobie pozwolić na taki śnieżny skrzyp, w dużych nie słychać. Przy śniadaniu nie wiedzieć czemu zamiast po węgiersku próbuję zamawiać po hiszpańsku. Seklerska kelnerka i tak przynosi co potrzeba, bo jest zaspana i na nic nie zwraca uwagi, pewnie myśli, że ja po rumuńsku. Dziękuję jej już po węgiersku.
Środa. 17 stycznia
Transylwania pod śniegiem a do tego słońce, mróz i jaskrawo błękitne niebo. Dzisiaj rano mój tutejszy znajomy pokazał mi aplikację typu miś. Telefon ostrzega przed niedźwiedziami wchodzącymi do miasta, ostatnio bardzo często. Wczoraj wieczorem idąc do sklepu zastanawiałem się czemu centrum takie puste, może to przez śnieg albo jakiś ważny mecz? Rozszarpany przez niedźwiedzia w drodze po koniak, trochę głupi tytuł na klepsydrę.
Dużo aut z polskimi rejestracjami, za kierownicami miejscowi Romowie. Niektórzy z nich w charakterystycznych wielkich kapeluszach jak w Czarnym i białym kocie Kusturicy.
Po przylocie do Warszawy okazało się, że zamówione książki w przeciwieństwie do pociągu mają spóźnienie. Na Empik ostatniej szansy w Złotych Tarasach miałem tylko pięć minut do odjazdu. Kupiłem pierwszą z brzegu biografię: Caucescu – piekło na ziemi Thomasa Kunze. Nie wypadło inaczej.
Sobota, 20 stycznia
Świt czarny w Krakowie. Na lotnisku tłum a personel kontroli bezpieczeństwa nie dość, że nie złośliwy to miły jeszcze, w dodatku o jakiejś czwartej rano ileś tam. Lotniskowy bufet, na stolikach więcej piwa aniżeli kawy. Wiadomo minęła już piąta. Czwarta zresztą też a sądząc po niektórych także trzecia.
Wczoraj przejechałem obok kolejnego zdjęcia, którego nie zrobiłem. Mleczno szara plama słońca na mroźnym niebie, pod nim zaśnieżone pole i karłowate drzewa. Pomyślałem o Chłopach chociaż okolica Wyspiańska a nie Rejmontowa. Były jeszcze tej podróży transylwańskie buki skute lodem w różowym świetle porannego słońca oraz brzezinowy las na śniegu pod Łodzią. Tych zdjęć także nie zrobiłem.
Mam już całkiem sporą kolekcję zdjęć niezrobionych, w tym kilka z Teide w różnych pozach, tłach i światłocieniach. Muszę pomyśleć o jakimś albumie, którego nie ma albo mobilnej aplikacji, która nigdy nie powstanie; aplikacji do wymiany zdjęć niebyłych, zmyślonych pochwał, lajków, serc, uśmiechów i takiż przyjaciół, zawsze chętnych obejrzeć czy polubić coś czego tak jak ich nigdy nie było, nie będzie i nie ma.
Lądowanie w Monachium i świt czerwony nad czarnym Alp konturem. Pierwsze dzisiaj zdjęcie niebyłe.
Wtorek, 23 stycznia
Coś się dzieje z literką c. Trudną ją ostatnio wystukać. Najpierw komputer, potem telefon a teraz list od pedantycznej znajomej pod tytułem ,,Płaenie”. Zbieg okoliznośi? Spisek biurokratów? Tajny wirus po literze b, czy też może kolejny miliard na koncie jakiegoś sklepikarza wizjonera? Grunt to nie wpadać w popłoch, zachować spokój i z większą siłą bić te C.
Zupełnie jak z plastikową nakrętką od Coca Coli, która od pewnego czasu nie chce oderwać się od macierzy. Myślałem, że to z powodu inflacji i cięcia kosztów gorszy sort plastiku a okazało się, że to europejska dyrektywa w sprawie nakrętek wszystkich w ogóle, żeby ryby w oceanach się nie dławiły. Kilka razy oblałem się już zawartością próbując sprytnie usta między szyjkę a kapsel wsunąć, jednak pomyślawszy o tych co głosu nie mają zrezygnowałem z przekleństwa. Tylko co z tym C? Tylko o z tym?
Właściciel fabryki samochodów elektrycznych i internetowego magla odwiedził Auschwitz własnym samolotem i w blasku jupiterów, bo tak lubi. Jeszcze nie przeszedł bramy a już był cool und frei. Social media nigdy by nie pozwoliły na gaz komory, obwieścił sobie i światu. Bełkotał też coś o wolności słowa. Kłamstwo oświęcimskie jest przestępstwem. A co z promocyjnymi selfie na tle rampy śmierci? Co z reklamą magla na piecach firmy Topf und Söhne?
Do wiadomej literki dołącza h a iałbym jeszcze dopisa głupi uj. Rezygnuję jednak z zamiaru i dla uspokojenia biorę łyka z prorybiej butelki Oa Oli. Amen. Znowu się oblałem.
Piątek 26 stycznia
Pa akapicie akapit. Wycięte z dwóch porannych artykułów:
#OscarsSoWhite.
W czwartek wieczorem wykonano karę śmierci w Alabamie.
Nowe przepisy mówią o tym, że aby film mógł stanąć do walki o Oscara dla najlepszego filmu, musiał spełnić dwa z czterech standardów reprezentacji i inkluzywności.
Egzekucję przeprowadzono nową metodą — przez uduszenie azotem.
Przynajmniej jeden z odtwórców głównych ról lub znaczącej roli drugoplanowej musi mieć inne pochodzenie rasowe.
Władze określiły nową metodę jako prostszą alternatywę dla zastrzyków z trucizną oraz nazwały procedurę “najbardziej bezbolesną i humanitarną metodą egzekucji”.
Przynajmniej 30 procent aktorów występujących w drugoplanowych oraz epizodycznych rolach musi reprezentować co najmniej dwie spośród tych grup: kobiety, osoby LGBTQ+, mniejszości rasowe, osoby niedosłyszące oraz osoby z niepełnosprawnością fizyczną bądź intelektualną.
Skazańcowi wpompowano azot do maski, pozbawiając go tlenu. Zgon 58-letniego więźnia potwierdzono o godzinie 20:25 lokalnego czasu.
Również główny wątek fabularny musi mieć powiązanie z co najmniej jedną z wyżej wymienionych grup.
Próba jego uśmiercenia poprzez wstrzyknięcie zastrzyku z trucizną w listopadzie 2022 r. nie powiodła się. Wykonawcy egzekucji nie mogli w wyznaczonym czasie znaleźć odpowiedniej żyły.
Co najmniej 6 osób niższego szczebla ekipy powinny reprezentować mniejszość rasową lub etniczną
Ponieważ nie udało się zabić Smitha za pierwszym razem, Alabama wybrała go na swoją świnkę doświadczalną do przetestowania metody egzekucji, jakiej nigdy wcześniej nie stosowano.
Podobnie jak w standardzie dotyczącym prezentacji na ekranie, tutaj również co najmniej 30 procent ekipy filmowej powinny stanowić osoby z wyżej wymienionych grup.
Prawnicy stanowi wyjaśniali, że śmierć przy użyciu tej procedury jest bezbolesna, utrata przytomności następuje w ciągu kilku sekund, po czym następuje zatrzymanie akcji serca.
Poniedziałek 29 stycznia
Sypnęło Saharą. Calima.
Wtorek 30 stycznia
Kiepska noc z przerwą na ławkę przed domem. Sny intensywne i w tak zwanej ,,drodze”. Jakaś senna mara z metra w Hong Kongu wydłużonego na mapie niczym londyńskie. Szczęściem obsługa była sympatyczna oraz pomocna. Sam już nie wiem, gdzie zajechałem, ale pobudkę miałem ciężką jak po trzeciej zmianie. Bilety były sennie tanie, bo tylko 1 HKD do lotniska- niewielka pociecha przez drzwi, które trzaskały zanim doszły na oścież.
Czwartek 8 lutego
Tydzień temu schyliłem się po kapcie i takim zostałem. Szczęście, że blisko schodów, które zamieniłem w tymczasowy postument Myśliciela Rodina ze mną w charakterze modela albo natury martwej. Do kanapy doczołgałem się boso. Trzy dni temu zacząłem chodzić. Mały krok dla człowieka i tak dalej.. Dzisiaj rodzony komputer zasypał mnie terapiami kręgosłupa i sprawdzonymi metodami ,,w weekend”. Podsłuchują?
Piątek, 9 lutego
Jeśli chodzi o tak zwany humanizm mojej rasy, to jestem jak katolicki ksiądz insomniak, który rozświetla kościół o czwartej nad ranem, aby usiąść z boku i postukać bezmyślnie w telefon. Nie wierzę.
Niedziela, 10 lutego
Nachalna polityczna poprawność jest jak wkuwany na pamięć życiorys Janka Krasickiego w poprzednim systemie czy sto dziesiąta zdrowaśka w różańcowym maratonie; buntuje zamiast zgadzać, każe szukać głupoty i śmieszności nawet tam, gdzie ich nie ma.
Wtorek, 15 lutego
Dziennik krótszy od najkrótszego. Wiadomo luty a w dodatku przestępczy: jak nie urok to kręgosłup.
,,Pociski GLSDB już na Ukrainie”. Pewnych tytułów nie powinno się czytać przed pierwszą poranną kawą.
Kilka tygodni temu bycząc się i sącząc na plaży Las Teresitas dostrzegłem trójkę czarnoskórych płynących przy brzegu na desce. Potrzebowałem aż dwóch łyków mojito, żeby zrozumieć, że oni tu też przyszli.
W Szanghaju przez moją trasę biuro dom przebiegała szeroka jak morze Yan’an Road. Z brzegiem spinała drugi brzeg ogromna jak wszystko w Szanghaju wielokierunkowa kładka dla pieszych, pośrodku której zasiadywał co rano okrutnie zniekształcony najpewniej jakimś pożarem żebrak. Po pewnym czasie skumplowaliśmy się i do pozdrowień doszły pytania o samopoczucie oraz takie tam. Pewnego mglistego wieczoru- musiało to być jakieś święto, bo kładka była pusta-po wejściu na górę zatkało mnie i zamurowało a usta wyszeptały przeciągłą ,,okurwę”. Mój spalony znajomy w porównaniu z tym, którego widziałem teraz z daleka po zmroku był szczęściarzem. Ruszyłem z ciężkim sercem szukając gorączkowo w kieszeniach bilonu a właściwie banknotu, bo skala nieszczęścia przecież nieporównywalnie większa. Zresztą jak on tutaj wszedł!? Ktoś go musiał wnieść konstatowałem idąc przez mgłę. Doszedłem. Tym razem przekląłem głośno z radością i ulgą. Pod moimi nogami na parze bramkarskich rękawic leżała dorodna niczym głowa piłka. Postanowiłem pub.
Piątek, 16 lutego
A Matter of Life and Death. Who Decides? – Rogera Hearinga i Phila Dobbie czwartkowy podcast o eutanazji. Średnia ważona w Holandii i Belgii to czterdzieści śmierci na tydzień. Do zabicia nie wystarczy wniosek petenta, potrzebna jest jeszcze zgoda rodziny oraz bumaga psychiatry, który odpowiada karnie za ewentualne przeoczenia. Wszyscy zainteresowani wiedzą do którego lekarza trzeba iść a na którego szkoda czasu, bo i tak będzie szukał dziury w całym. Wśród kandydatów do śmierci są głównie ludzie starsi, którzy nie widzą sensu w dalszym oddychaniu. Jest ich w dobrobycie za dużo i nie są już nikomu potrzebni. Ku przerażeniu administracji zdarzają się także młodzi z depresją. W Chinach samobójstwo to kradzież, bo życie należy do kolektywu. W jurysdykcjach, gdzie eutanazja jest zabroniona określenie trip to Swiss przeszło już do języka potocznego. Szwajcaria ma tylko dwa wymagania: zdrową jaźń oraz altruizm, czyli zabija się tylko normalnych i wyłącznie za darmo.
Pamiętam jak wiele lat temu w Serbii usłyszałem historię z czasów głodu pod tureckim zaborem, kiedy senior rodu wiedząc, że nie może już zapracować na własne wyżywienie prosił o dobrą śmierć. Jak nakazywała tradycja prosił syna, który wychodził z nim w ustronne miejsce, kładł na jego głowie chleb i sprawę kończył kamieniem. Nie było wtedy statystyk ani procedur a życie odbierał ten, który je dostał.
https://shows.acast.com/the-why-curve/episodes/a-matter-fo-life-and-death-who-decides
Sobota, 17 lutego
Jak podają poważne media jednym z powodów wojny w Gazie jest ruda krowa wyprowadzona jako ostatnia z arki Noego a obecnie bliska genetycznego odtworzenia w co wierzą ortodoksyjni Amerykanie.
Sobota, 24 lutego
Ktoś krzyknął Łazarzu, ja usłyszałem Tomaszu, no to wstałem zdrów jak ryba z pomysłami na cały dzień. Warto było chorować, żeby doczekać takiego poranka. Za oknem ciemno, ale ptaki z kogutami dają już na całego. Stęskniłem się za szóstym sezonem Sopranos.
Kiedy w 2006 roku zamieszkałem w Szanghaju pojęcie muzycznych czy filmowych kopii oryginalnych nie było oksymoronem, co najwyżej budziło zdziwienie, gdyż kopie dzieliły się na dobre, czyli droższe i gorsze, a więc tańsze. Chińskie słowo klucz, to xìngjiàbǐ – w luźnym tłumaczeniu związek wartości i ceny. Jeśli coś jest dobre i drogie albo chujowe za bezcen, to rzeczone xìngjiàbǐ jest w najwyższym porządeczku, czego do dzisiaj nie mogą zrozumieć długonosi obcy, oczekujący od Chińczyków arcydzieł z wyprzedaży.
Szanghaj w tamtych czasach był wesołym miastem, które nigdy nie spało z bardzo liberalnym podejściem do wszystkich złych nawyków zgniłego zachodu. Półroczną wizę załatwiało się w Hong Kongu przy piwie, euro kosztowało prawie dziesięć juanów a w sklepach pojawił się żółty ser.
Stosy filmów leżały w najmniej oczekiwanych miejscach: warzywniakach, salonach fryzjerskich itd. Ja swoje nabywałem głównie w pubie Oscar przy Fuxing Lu, gdzie przesiadywałem regularnie i miałem prawo zwrócić te CD, których mój ciężki jak los obcokrajowca w Chinach laptop nie odtwarzał.
Pub Oscar miał dwa piętra, bilard i Guinnessa z nalewaka. Należałem do działającego przy pubie Shanghai Yacht Club, co było nazwą odrobinę na wyrost zważywszy, że jedyną aktywnością klubu były zakrapiane niedzielą wycieczki autokarowe nad jezioro pod miasto, gdzie czekały na nas żaglówki wielkości omegi, z których mało kto korzystał. Niemniej czapeczki i koszulki z logo klubu robiły wtedy furorę, gdziekolwiek na świecie wtedy człowiek by nie wypoczywał.
Sopranos z powodu swojego trybu życia oglądałem w telewizjach przeróżnych, bez kolejności i z pominięciem nie tylko poszczególnych odcinków, ale i całych sezonów. Dobroczynny wpływ na moją psyche miała już sama czołówka, którą zawsze oglądałem od deski do deski: śnieg a’la TVP, wyjazd z tunelu, highway bramka z cygarem wszystko aż do podjazdu przed domem Tony’ego balsamowało mnie skutecznie na wszystkie zmartwienia zza okna. Zacząłem oglądać w Łodzi na HBO, potem była telewizja belgradzka, chyba jakieś odcinki w samolotach…
Właśnie wstał Julek. Idziemy liczyć liście do ogródka. Ciąg dalszy nastąpi.
Wtorek, 27 lutego
Sobiborskich esesmanów trapił brak perspektyw zawodowych, dysonans immanentnie wpisany w charakter ich służby, która im sprawniej wykonywana tym krócej trwała. Łatwo mogli sobie zwizualizować TEN ostatni pociąg na rampie, TEN ostatni trzask zamykanych drzwi do komory i TEN ostatni krzyk z wewnątrz.
Widoki na przyszłość były marne. Delegacja do Triestu i walka z partyzantami Broz Tity, którzy słynęli z tego, że jeśli już biorą niemieckich jeńców to tylko na krótko, bo torturowali w uniesieniu zamiast na zimno, nie była perspektywą kuszącą. Ponadto niemieccy nadludzie w mundurach SS niezbyt nadawali się do walki. Esesman Gomerski na ten przykład w trakcie potyczki z partyzantami niedaleko Sobiboru popuścił ze strachu. Nakazał potem zatrudnionym w pralni Żydówkom odwrócić się szeregiem do ściany, gdy zdejmował z siebie bryczes w gównie.
Sobiborscy esesmani nie byli wojownikami, byli funkcjonariuszami oraz menadżerami, co doprowadziło ich do konkluzji, że najlepszym rozwiązaniem byłoby utworzenie w Sobiborze klasycznego, poczciwego obozu koncentracyjnego, który zająłby się reparacją jakże potrzebnej na froncie wschodnim broni a gdzie oni mogliby w pełni wykorzystać swój zawodowy potencjał.
Okazją do prezentacji możliwości i śmiałych planów na przyszłość była wizyta w obozie Himmlera. Na rampie rozłożono czerwony dywan a z zaprzyjaźnionego obozu na Majdanku specjalnie na tę okazję sprowadzono kilkaset żydowskich dziewcząt i kobiet, które następnie zagazowano oraz spalono, pokazując tym prawdziwy potencjał oraz doskonałą organizację wizytowanej załogi.
Niestety powstanie w obozie przekreśliło te plany i z obozu został tylko piach.
Środa, 28 lutego
Julek rośnie jak na drożdżach, zaczął żartować z nami na całego-robi miny i daje piątkę.
Sobota, 2 marca
Mój sycylijski sąsiad z Wenezueli ciuła krok do kroku wzdłuż podwórka od furtki aż po jar. Przed emeryturą prowadził cukiernię w Caracas, teraz ma nową w teneryfskiej Lagunie i dalej podjada. Można według niego regulować zegarek z kalendarzem, bo tyje z miesiąca w miesiąc mimo milionów stąpnięć na zegarku. Jest zawsze uśmiechnięty i ciągle ma coś do omówienia, dzięki czemu mój hiszpański bliski już wulkanu. Wczoraj zagadnął mnie w sprawie ogólnej, czyli słońca jak chleb tutaj powszedniego. Primavera eterna ! -oznajmił osiedlu i światu.
Wieczna wiosna, że też sam na to nigdy nie wpadłem. Tutaj na północy nie ma przecież jesieni ani zimy, a i lato tylko kilka Celsjuszy wyżej niż reszta . Tego samego wieczoru wybraliśmy się z Martą na kolację do winiarni w górach. Samochodowy GPS zwiódł nas na skraj przepaści, na dnie której znajdował się nasz stół z rezerwacją. Wrzuciłem wsteczny. Po drodze trafiliśmy do ukrytej przed mapami małej gospody z winiarnią, gdzie kelner sam od siebie poczęstował nas domowymi tapas. Pomidory były z targowiska, które patronuje Julkowemu żłobkowi.
Primavera eterna.
Czwartek, 7 marca
Za oknem z powodu oficjalnie ogłoszonej suszy pada deszcz. Jak w garncu, czyli wiosna.
Środa ,12 marca
To był drugi rok mojego klasztoru. Romańskie framugi wyły czarnym listopadem, takim samym na jutrznię i kompletę. Jedzenie w refektarzu było podłe a margaryna z zachodnich darów zdążyła już zjełczeć i czuć ją było wszędzie. Jesień w pełni.
Jeden z naszych kolegów popełnił samobójstwo. Powiesił się na strychu między aspirantatem a nowicjatem w noc po scrutinium, czyli radzie starszych, co decydowali kto zostaje (białe do worka ziarnko grochu) a kto nie (czarne). M. był za słaby psychicznie orzekli przełożeni. Czarny groch wysypał się na stół.
Nad klasztorem oprócz Matki Boskiej Czerwińskiej czuwał na trzy zmiany IV departament SB, kolekcjoner czarnych grzechów od Sodomy. Magister nowicjatu musiał działać szybko i wedle przepisów. Był to człowiek energiczny, wysportowany i chyba heteroseksualny. Reguła nakazywała nam codziennie kopać piłkę, czego szczerze nienawidziłem. On wybrał bardziej indywidualne podejście do przepisanych aktywności i w murach pamiętających niejakiego Jagiełłę w drodze na Mazury zorganizował mini siłownię, gdzie trenował w piątek, świątek ( a jakże) i dzięki czemu poruszał się tym typowym dla ćwiczonych muskułów krokiem krótkim płynnym z głową zawsze na tym samym poziomie.
Jak większość mężczyzn niskich, którzy stanowią większość w siłowniach tego łez padołu, swoje bujne ciemne włosy czesał pod górę na wznak, co dodawało mu przynajmniej pięć centymetrów wzrostu. Dwa dni po śmierci Marka, bo tak nasz kolega miał na imię pozostał mu ostatni obowiązek do spełnienia: spotkanie z matką, która o niczym jeszcze nie wiedziała. Była połowa lat osiemdziesiątych, telefon był rarytasem a wiadomości pakowało się do kopert albo czytało w gazetach.
W pokoju obok jego gabinetu czuwał lekarz z odpowiednim zastrzykiem i zakonnikiem do ewentualnej pomocy. Podobno kobieta od razu zorientowała się w tragedii, bo nasz przełożony, którego znała w ciągu nocy przed spotkaniem osiwiał kompletnie, osiwiał do brwi, osiwiał na biało.
Rok później, kiedy wskutek rutynowej rotacji z klasztornej młodzieży zostało zaledwie nas kilku nowy narybek doniósł mi, że ktoś się szwenda po sypialni nocą przystając przed łóżkami. Myśląc, że to kolejny pederasta predator sprawę przekazałem przeorowi, który w takich sytuacjach wykazywał się zdecydowaniem i bezwzględnością, której mogłyby teraz pozazdrościć wszystkie kościelne komisje do spraw badania wiadomo czego. Wypierdalał on toteż pacjenta z walizką natychmiast po zgłoszeniu, bez względu na porę dnia. Inna sprawa oczywiście, że po niewczasie ktoś spotykał właściciela walizki w innym zgromadzeniu, takim na przykład Licheniu albo dowiadywaliśmy się, że i do nas też przybył z jakiegoś seminarium. Czwarty departament czuwał.
Tym razem jednak okazało się, że nocna zjawa w przeciwieństwie do swoich poprzedników, którzy lubili żeglować szeroko i z rozmachem po wybranych za dnia sypialniach odwiedza tylko jedną i staje zawsze przed tym samym łóżkiem. Blady strach padł na klasztorną starszyznę, z której część od dawna już żyła w zgodzie ze swoim nieuleczalnym ateizmem. W końcu wiek i wykształcenie zobowiązują.
Łóżko należało do Marka.
Ruszył prawdziwy maraton mszy, modlitw oraz nocnych czuwań. Wszystko w intencji spokoju duszy brata M., o którym większość klęczących nie miała bladego pojęcia a który więcej już nie pojawił się w klasztorze. Przynajmniej naszym.
Piątek, 15 marca
Koncert w Auditorio de Tenerife. Fortepianowy XVII koncert Mozarta szybki, łatwy i przyjemny. A co tu grać, kiedy przed bufetem wieczorne słońce, błękity i drzemiący ocean?
Obejrzałem dwa sezony Babylon Berlin. Wszystko mi się w tym serialu podoba, wszystko wciąga jak nie przymierzając nos wiadomo co. Zu Asche, Zu Staub w wykonaniu Severiji Janusauskaite co najmniej na poziomie Cabaret Lizy Minneli. W mojej zachwyconej ocenie zehn von zehn a nawet punkt więcej. Jedenasty grosik za swastykę. Berlin 1929 a znaczek pojawił się dopiero na końcu drugiego sezonu-chyba, żebym coś przeoczył. My oczywiście wiemy, że Oni już tu są, wiemy, że już nie długo zrobią To, że czają się gdzieś za rogiem, ale my ich nie widzimy i dobrze nam z tym, zazdrościmy bohaterom pięknego, zwariowanego i zepsutego Berlina. Ależ film!
Niedziela, 17 marca
Dzięki amerykańskiej telewizji wiadomość stała się towarem, a teraz dzięki internetowi śmieciem, którego utylizacja jest wprost proporcjonalna do ilości chętnych grzebania w nim. Właściwie to z wiadomości ostał się jeno tytuł, bo kto bym tam czytał jak już klik. Praw tytularnych zrzekam się uroczyście: ,,Polak od lat mieszka w Polsce i zdradza co o nas mówią Polacy“.
Poniedziałek, 18 marca
Putin wygrał wybory, w Europie kończy się zima a tutaj za oknem primavera eterna. Skończyłem czytać Orlando Figesa o Rosji, dzisiaj zaczynam czytać Orlando Figesa o Rosji.
Wpisów w tym kwartale mało, bo całe pisanie poszło w recepty. Co tam ostatnio było? Aha, ropna angina zupełnie jak w dzieciństwie. W sumie miłe uczucie, tylko gardło trochę za mocno bolało.
Dziś lecę do Polski na czarnych nocy kilka i do szpiku kości dni.
Piątek, 22 marca
Miasto X wygrało turniej na najbrzydsze miasto Polski. Konkurencja była mordercza. Szkaradne otoczenie i parszywy klimat deformują charakter tak, że ani wódka ani cudowny szablą cięty obraz nic tu nie pomogą. Przy takim świetle, błocie i obyczajach Da Vinci skończyłby na malowaniu jaj raz do roku. Natomiast Polak śródziemnomorski pewnie zrobiłby karierę w historii, bo jak mu dać trochę słońca, ciepła i koloru to wszystko innym się staje co dobrze widać polskim majem, który chyba nie ma swojego odpowiednika we wszechświecie, gdy po dosadnej jak śmierć zimie strzela wszystkiem co żywe Pani Wiosna. Wtedy nawet miasto X daje sobie spokój z konkursami. Przerwa w rozgrywkach do października.
Sobota, 23 marca
Poranek w mieście X szary jak z nieba deszcz. Jutro Palmowa Niedziela a potem Wielki Tydzień, który tutaj mógłby trwać cały rok. Poniedziałek większy od Wtorku, Środa taka, że Czwartku nie widać a Piątek to już w ogóle czarny, marny i cały weekend zasłania. Czteropasmowa droga krzyżowa przez hałdy błota i łyse wzgórza prosto do nieba skąd zawsze dżdży.
Dzięki Babilon Berlinowi trafiłem na Volkera Brucha a za nim jak za piękną panią kliknąwszy jeszcze raz na serial Unsere Mütter, unsere Väter, którego z powodu mojej chińskiej absencji nigdy nie oglądałem, co skrzętnie teraz nadrabiam w pozycji obronnej ( noga na nogę i ręce na krzyż), bo ponoć może moje uczucia narodowe zranić. Oglądam na razie bez obrazy tak uczuć jak inteligencji oraz bez emocji. Ciekawym jedynie uwag Huberta, bo serial o wojnie i chciałbym wiedzieć czy zrobiony rzetelnie.
Niedziela, 24 marca
Koncert Lecha Janerki we Wrocławiu. Lecha i Bożeny, bo bez jej wiolonczeli wszystko byłoby inne. Moja słabość do tego instrumentu zapada się coraz głębiej w słuch. Atmosfera koncertu wielopokoleniowa i wzruszająca. Teksty piosenek Lecha Andrzeja , bo tak się przedstawił publice wywracają polszczyznę do góry kreską, przynajmniej dla mnie od zawsze były inspiracją. W przypadku Kazika sprawa idzie o poziom wyżej, do inspiracji dodając współodczuwanie, ten sam rejestr emocji- intelektualna wiolonczela.
Niedziela, 24 marca. Jutrznik
Jutro pojadę pociągiem do Sieradza.
Na dworcu we Wrocławiu jak zawsze przypomnę sobie zimową noc przed stanem wojennym, kiedy bufet, gdzie teraz Starbucks cuchnął starą szmatą na kapuście.
Gdy moje okno w wagonie wyjedzie z miasta zapatrzę się w las, pole czy na co tam kadr naleci i zobaczę polską wiosnę, której nie potrzebne tandetne ozdoby ze słońca lub błękitów. Jakiś Śródziemnomorczyk gotów ją pomylić z jesienią albo zimą, bo polska wiosna wymaga pokornej wrażliwości, o którą ciężko w klimatycznych luksusach.
Zacznę pisać dziennik z poniedziałkową datą. W połowie kawy zadzwonię do Z, który powie mi To a ja mu odpowiem To po to, żebyśmy na koniec mogli uzgodnić To. Spełniwszy ten obowiązek znowu się zagapię.
Przerwie mi konduktor, który prócz bileciku zażąda także dowodziku, bez którego jak za cara w Polsce ani rusz. Miast jednak zżymać się i dumać, po czemu w Europie sam bilecik wystarczy a w takiej Azji już nie, golnę sobie americano z dworcowego Starbucksa, gdzie kiedyś przecież bardzo śmierdziało a teraz jest już lepiej. Co więcej jutro pociąg niezgodnie z rozkładem jazdy zwalniać będzie co rusz pokazując oknami wiosenne pąki baź oraz brzóz.
Potem wrócę do dziennika i zrobię korekty wywalając powtórzenia z niezdarami. I dopiszę sobotni koncert Lecha i Bożeny, bez której wiolonczeli świat wyglądałby inaczej.
W Sieradzu wsiądę do samochodu w kierunku na Łódź, gdzie będzie pochmurnie ale bez deszczu, a więc wiosennie. Wbrew strażackiej trąbce w radiowej jedynce nastrój mój dalej będzie pogodny, by nie rzec wiosenny.
Jadąc do Bielska zahamuję w Orlenie na kawę z pierwszą jutro cygaretką marki Moods, która kosztuje w Polsce dwa razy więcej niż w Belgii a cztery na Teneryfie. Schowam się przed wiatrem po odpowiedniej stronie stacji i zaciągnę wiosną. Nastrój będzie stabilnie radosny, pomimo trzech kwadransów muzyki ludowej w radiowej dwójce o piętnastej.
Do Bielska dojadę około osiemnastej i bardzo się ucieszę, że jeszcze widno. Wiadomo polska wiosna!
Jutrznik jak rzutnik jutro wyświetlił już dziś.
Poniedziałek 25 marca
Jarek w węgierskim szpitalu z poharataną nogą. Stało się około piętnastej wczoraj, teraz jest szósta w poniedziałek. Za godzinę ma być wiadomo w jakim jest stanie.
Jarek po operacji. Kości, nerwy i ścięgna całe. Jadę po niego.
Wczoraj zaplanowałem dziś. Ledwie pierwszy a już ostatni raz.
Wtorek, 26 marca
Zerojedynkowa wiadomość z plotki sensacji poprzez śmieć stała się kompulsywnym kliknięciem, substancją szkodliwą z okresem recyclingu liczonym w cywilizacjach, jeśli jeszcze jakieś po nas nastąpią. Bezwzględnie wypiera inne nawyki zostawiając niewiele miejsca na masturbację, papierosy czy różaniec. Dzielnie jedynie konkurują z nią na wyświetlaczu pornografia, kretyńskie gry, które nie uczą niczego i miliony przyjaciół gotowych odwzajemnić każdy nasz najmniejszy nawet lajk. Przy okazji jest zupełnie niepotrzebna, bo o wszystkim co ważne i tak dowiemy się wyglądając przez okno. Na przykład o tym, że Bielsko całe jest teraz Białe w słońcu z kwiatami albo że spadła jakaś rakieta.
Środa, 27 marca
Niezaplanowany węgierski poranek pośrodku Karpat, na końcu których serbski Nisz o czym pisałem kilka miesięcy stąd. Jutro ma być czwartek. Podobno.Odbieramy dzisiaj Jarka.
Wielki Piątek, Katowice
Dworcowy hotel przy lotnisku w Pyrzowicach, gościniec pod niebiańskim duktem, austeria dla oszczędnych nomadów z wymiarowymi tobołkami na czterech kółkach, których turkot o świcie zastępuje koguta. Podniebny proletariat i masowi letnicy w odrzutowym pekaesie pokonujący dystanse jakie do wczoraj pokazywał tylko telewizor albo szkolny globus. Odświętna cisza w kolejce do skanera i chandra po przylocie, gdy automatyczne drzwi bez komendy w tył zwrot wyrzucają doniedawnych zdobywców przestworzy prosto w szary jak oni sami teraz tłum, gdzie za cholerę nie widać kto leciał a kto nie.
Wtorek, 2 kwietnia
Jarek znowu w szpitalu, tym razem polskim. Wdała się gangrena.
Wulkan w śniegu, pierwszy raz w tym sezonie. To były nieoczekiwanie intensywne dwa tygodnie, dochodzę do siebie. Nastał tydzień regularny, regulaminowy, taki jak trzeba, czyli coś dla ducha, serca, ciała i kieszeni.
Wielkanoc tutejsza bez poniedziałku, za to od Wielkiego Czwartku. Ominęła mnie procesja w Lagunie, Kazik twierdzi, że przeżycie nawet dla tych co paluch zmartwychwstałym do ran wkładają.
Środa, 3 kwietnia Bajamar
Poranna kawa z rosyjskim znajomym przy korso nad oceanem. Błękit, fale i słońce bez najmniejszej nawet chmurki. K. jest świadom, że nie zobaczy domu przez najbliższych dziesięć lat. Pokazuje mi tiktoka z dobrym niegdyś znajomym, który zdurniał na starość i rozkłada na części kałacha bredząc coś o ukraińskim faszyzmie. Według K. na wojnę idą ci co chcą, a tylko Ukraińcy muszą, bo się bronią. Wielu w Rosji na wojnie dobrze zarabia.
-U was też będą zarabiać – dodaje złowieszczo. Kiedy zaczynam tłumaczyć z serbskiego na rosyjski ,,Jednom rat, drugom brat” K. macha ręką i śmiejąc się kwituje cytatem z Dziewiątej roty Bondarczuka: ,,Кому война, а кому мать родна ”
Tydzień temu w Polsce ktoś zwrócił mi uwagę, że coraz powszedniej mówimy o czymś, że było ,,przed wojną” mając na myśli Ukrainę. Myślę, że nie dożyjemy do ,,za okupacji”, bo następna wojna ani bratem, ani matką dla nikogo już nie będzie. Nie jest.
W ramach kanaryjskich narzekań pewien nowoprzybyły ktoś porażony pięknem z pogodą dziurę w całym odkrył, że oni tutaj w ogóle po angielsku nie, a jeśli tak to tylko dukają. Odruchowo zapytałem a czemu niby mieli mówić po tym angielsku skoro znają hiszpański ( a na Gomerze to jeszcze fiufiu gwiżdżą) Przypomniał mi się znajomy londyński dziennikarz z Szanghaju, który ciągle poprawiał moją wymowę. W końcu przy jakimś piwie wkurwiłem się lekuchno i zapytałem go, ile języków zna, bo ja tam czytam chyba w dziesięciu, mówię lepiej lub gorzej w sześciu, siedmiu no i zdarza mi się byka zrobić o wymowie nawet nie wspominając. Mój interlokutor znał tylko jeden język, rzeczony angielski właśnie, który dawno już z języka stał się komunikacyjnym kodem a dla urodzonych po angielsku wielkim darem od losu, bo mogą być głupi a dobry akcent i tak wszystko przykryje. Znajomy przestał mnie poprawiać. Może nie ma czasu, bo uczy się jakiegoś drugiego języka.
Piątek piątego
Dzieło Orlando Figesa ,,Tragedia narodu- rewolucja rosyjska 1891-1924″ mimo, że napisane w poprzednim tysiącleciu nadal niestety bardzo jare. Rewolucja rosyjska była rewolucją chłopską, nie robotniczą. To podręcznik do zrozumienia Rosji, z którym od zawsze mają problem nie tylko obcokrajowcy, ale także sami Rosjanie, jak opisywani przez autora narodnicy, którzy za miłość do niepokalanego chłopstwa płacili alkoholizmem i samobójstwami, bo wieś po przeprowadzce nie była ani sielska ani tym bardziej anielska. Brud, pijaństwo i mało ewangeliczne zwyczaje, jak uspokajanie nadpobudliwych małych chłopców poprzez ssanie penisa, czy też ,,palec swatki”, gdy młodożeniec okazywał się impotentem. Wielkomiejscy robotnicy budzili zazdrość wśród młodych imigrantów ze wsi, bo ubierali się nowocześnie i zamiast chłopskiego przedziałka pośrodku, czesali się na bok ,,po polsku”. Przy okazji tego akapitu przypomniało mi się petersburskie ogłoszenie z początku XX wieku: polski księgowy szuka pracy. Przymiotnik gwarantował uczciwość. Skacząc wspomnieniami jeszcze trochę w bok pamiętam, kiedy będąc bardzo młodym spotkałem kogoś już bardzo wtedy starego, kto przeżył rewolucję w Petersburgu i wszystko na tak zwane własne widział i słyszał. Pan ten był malarzem, artystą a pamięć miał ostrą jak kozacka szabla, czyli szaszka. Otóż z całej zawieruchy pamiętał tylko Trockiego i jego przemówienia, które porywały tłumy. Lenin ukrywał się wtedy w Finlandii, gdzie schował go obeznany w bandyckim rzemiośle Stalin, który wkrótce miał także porwać tłumy. Na swój specyficzny sposób.
Książkę Figesa polecam wszystkim zainteresowanym Rosją, to znaczy wszystkim.
Ten ostatni poniedziałek i w dodatku z deszczem. 8 kwietnia
Bajamar przez uprzejmość żegna się niepogodą.
Każdy ma takiego Winnetou na jakiego zasłużył. W moim przypadku (rocznik 1967 ) byli to Kuroń z Michnikiem, dwóch wodzów na koniach. W wieku dziesięciu lat machnąłem sobie organizację podziemną i jedynym problemem nie było jak zdobyć ryzę papieru ( zabawkowy na rogu działał), tylko jak wytłumaczyć podkomendnym, że nie sami walczymy. Z pomocą przyszła Wolna Europa. Jest centrala w Warszawie! Koledzy uwierzyli. Minęło dziesięć lat i stało się. Zapukałem do drzwi żoliborskiego mieszkania na parterze, które otworzył ON. Jacek Kuroń był jeszcze gorszy niż w podsłuchach wieczornego dziennika TVP. Charczał nie mówił. Stałem oko w oko z potworem. Na mój szept konspiracyjny, że ,,może jest podsłuch” machnął ciężką łapą wskazując okno bez firanek, za którym szary fiat typu 125 z esbekami notował oraz słuchał wszystkiego co w środku. Oniemiałem i tak dalej. Pisał wtedy Gwiezdny czas, chciałem autograf, który obiecał, jak skończy. Słowa dotrzymał kilka lat później, kiedy się wpisał na Zawsze. Palił Golden Americany w miękkiej paczce po dwadzieścia pięć. Nie muszę dopisywać, że sztachnąłem się na całego. Jacek pisał z więzienia do Gai nie wiedząc, że umiera. Gdy wrócił z pogrzebu zastał wszystkie swoje listy w skrzynce. Nieotwarte. Adam kazał iść się jebać z psami katolikom z episkopatu, którzy kusili Francuską Riwierą w zamian za czarną celę z Barczewie. Teraz gdy czytam wyniki wyborów do gminy cieszę się, że wyjeżdżam z Bajamar i że zaraz, za chwilkę tutaj wrócę. Mimo, że pada i w ogóle chmurno. Tak lepiej.
10 de abril, Madrid
Ostatnio proszę pana byłem nigdzie. Poleciałem tam niczym za nic. Niczego nie widziałem, nie zrobiłem masy żadnych zdjęć, na których nie było widać dosłownie nikogo. Nikt ich nie polubił z wzajemnością zresztą, bo kogóż mogą interesować zdjęcia niebyłe? Zwiedzałem miejsca ani jedne w towarzystwie, które nie istnieje. Potem nie zjedliśmy romantycznego obiadu w nieczynnej od założenia restauracji pijąc wino z pustych kieliszków, waląc sztućcem w pusty talerz i płacąc sowite napiwki niezdarnym kelnerom. Kolejka do muzeum była tak długa jak ten akapit, nie doczekałem więc obrazów a bilet podarłem. W przyszłym roku też wybieram się donikąd z biletem na nic by wrócić z niczym. Takie proszę pana nic a jaka przyjemność! Albo na odwrót.
12-ty
Mieliśmy w Bajamar mysz ocupados. Zżarła menda kawał drzwi, nasrała pod kanapą ( nową!!!) po czym zaczęła ją jeść. Pojechałem do specjalistycznego sklepu w Tejinie obok jak Urlich von J. po miotacz ognia. A tu wybór!: można i tak i tak. Zamiast pułapki gilotynki wybrałem papier z klejem, której rano ani widu ani słychu po ustawieniu. Mysz wredotka tak się przestraszyła, że zaciągnęła siebie wraz z arkuszem głęboko pod nadżartą kanapę. Oczywiście po uznaniu zasług na rzecz bycia żywą wypuściliśmy ją w przyrodę ( łapki trochę sklejone, ale sobie poradzi).Żeby nie tracić twarzy przed familią zagroziłem, że drugi raz to samo ją spotka. A trzeci, to już nas tu nie będzie. I nie ma. Pozdrowienia z Flandrii!
Niedziela, 14 kwietnia
Małe flandryjskie miasteczko. Wiosna wszędzie. Atak, komunikat, kopuła, alarm, noc, bombowiec, 99 procent, 300 sztuk, pełen raport, co wiemy, odpowiedź, analiza, następny krok, atom, koniec. Ptaki za oknem drą dzioby na całego. Wieża kościelna dzwoni siódmą rano. W Gazie zabito już trzydzieści trzy tysiące dziewięciu ludzi. Jak naprędce obliczyłem do zabicia pozostało jeszcze dwadzieścia trzy tysiące dziewięćset czterdziestu jeden Palestyńczyków, tak aby starej okupacyjnej normie 50:1 stało się zadość. Dzisiaj ma być ciepło. Kawiarnia na rogu zamknięta. W środku wiszą balony, szykują widać jakiś bal. Zapowiada się całkiem urocza niedziela. Jeszcze jedna.
Poniedziałek, 15 kwietnia
Huczą za oknem warszawskie tramwaje. Nastrój wczorajszy podły. Może to przez zmęczenie, może przez wszystko. W nocy myśli wstrętne, potem mniej a nad ranem to już całkiem przyzwoite by nie rzec pogodne.
Wtorek, 16 kwietnia
Dymy nad Bełchatowem. Nieurocze miejsce. Wieczorem w przyzakładowym hotelu dwójka młodych Niemców i ich starszych polskich gospodarzy w niemiecko – polskim angielskim analizuje problemy świata. Ciężko nie słyszeć. Szczęściem jest wyjście do nadjeziornego tarasu dla palaczy, którym tutaj pod tymi kominami pali się jakoś tak lżej, raźniej. Hotelowy prysznic parzy już na ćwierć kurka, od połowy leci wrzątek. Elektrownia nie żałuje.
Zmarła profesor Jadwiga Staniszkis, piękny umysł i piękna kobieta.
Środa, 17 kwietnia
Słoneczny poranek w szczerym i zielonym polu, gdzieś pomiędzy Kielcami a Radomiem. Francuska suita Bacha jak niegdyś w Yiwu, gdzie w radio King FM z Seattle słychać było jeszcze noc, której dawno już w Chinach nie było. Czytam Fernanda Braudela Strukturę codzienności, o kulturze materialnej od schyłku średniowiecza do rewolucji przemysłowej. Rzecz tak genialna, że spakowałem ją do samolotowego tornistra, chociaż waży z półtorej tomu tony. Strony skondensowane i czasem wrażenie jak po naprędce wódki setce, która swoją nomen omen drogą nigdzie tak nie smakuje jak w przydrożnych polskich zajazdach podawana do kolacji w kieliszkach typu angielka
Piątek, 19 kwietnia
Obejrzałem w dystyngowanym hotelu The Palace Polańskiego.
Leon Niemczyk z Noża w wodzie miał poniemiecki jacht i Peugeota 403, teraz ma prywatny odrzutowiec i pingwina. Co Romek nakręcił z powagą to Roman naśmiewa, bardzo skutecznie zresztą, bo buchałem co chwila w nobliwe wnętrza hotelu, gdzie lampka kosztuje tyle co beczka a beczka tyle co hotel. Mickey Rourke jeszcze lepszy niż w The Wrestler ( po polsku pewnie zapaśnik wykurwiacz), strach pomyśleć co zagra za sto lat.Śmierć przez orgazm centarianina w wykonaniu John Cleese’a doprowadziła mnie na krawędź takiejż z nadzieją jednak, że nie dożyję (setki a nie orgazmu). Film świetnie zrobiony, przyczepić się mogę jedynie do operacji nosa, bo flaszka lała do dwóch stakanów a piło gości trzech. Jednak to małostkowość uwagi nie warta podobnie jak w The Zone of Interest, gdzie miast prawdziwych udawane współczesne kominy elektrowni te Prawdziwe w pierwszych ujęciach udają. To co mnie fascynuje w Romanie Polańskim Artyście od zawsze to dociekliwość, spostrzegawczość, kadr, dbałość o szczegół, regularna siłownia ( od kiedy u Niego wyczytałem, chodzę regularnie) oraz dezynwoltura, obojętność na wycinkę, odwieczny kansel są tu sej.
I szkoda tylko, że Ten Pałac ładny wesoły nie trafi nigdy pod jemioły.
P.S
W sumie to jemiołów strata.
Wtorek, 23 kwietnia
,,Aktor z serialu “Breaking Bad” planował własne morderstwo” twierdzi internet.
Szybko, pewnie, bezboleśnie. Morderstwo na raty. Zapewniamy szeroki wachlarz ubezpieczeń i atrakcyjny system oprocentowania. Specjalne zniżki dla par. Zadzwoń na bezpłatną infolinię i dowiedz się więcej. Nasz automatyczny konsultant udzieli ci wszystkich potrzebnych informacji. Za dodatkową opłatą dla wierzących praktykujących możliwe ostatnie namaszczenie z odpustem zupełnym. Nie czekaj! Nie zwlekaj! Daj się zabić a resztę zostaw Nam.
Belgrad, jedyne miasto, gdzie nie potrzebuję słuchawek, gdy pracuję w kawiarni. Wystarcza głośnik nad barem.
Czwartek, 25 kwietnia
Problem ze zrozumieniem Chin wynika z przykładania miar własnych mających się nijak do tamtejszej rzeczywistości. Można oczywiście zmierzyć objętość kilogramem, ale trzeba znać ciężar właściwy cieczy, czyli w przypadku Chin mentalność, język a przede wszystkim historię. Pamiętam reportaż pewnego wziętego przez największy polski tytuł dziennikarza z rowerowej wyprawy do Chin, w którym opisuje głupkowato śmiejących się wieśniaków. Na tym w sumie mógłbym poprzestać. Po pierwsze w Chinach śmiech jest bardzo często reakcją na sytuację kłopotliwą, frapującą, niekomfortową. Moja mama ma podobnie, kiedyś na wieść o śmierci kogoś bliskiego zaczęła się śmiać płacząc. Po drugie nasz dzielny reportażysta pozdrawiał napotykanych chłopów dziarskim Hello!, co im konkretnie kojarzyło się z oglądanymi w dzieciństwie filmami, gdzie z powodu braku oryginalnych Anglików wystarczał byle biały, co to gwałtów, rabunków i podpaleń chińskiej wsi dokonywał z rzeczonym Hello na ustach.
Sobota, 27 kwietnia, Belgrad
Loty poniżej dziewiątej rano powinny być zakazane. Piąta oznacza odlot poprzedniego wieczora, nocy i bezpomocy. Nakręcony na trzecią budzik budzi nakręcając całą noc, człowiek wstaje bardziej zmęczony niż przed. Gorący prysznic, golenie, zawczasu nastawiony ekspres do kawy to klasyczne zmyłki mające udawać normalność tam, gdzie jej nie ma, bo ona kurwa o tej porze śpi tak jak wszyscy normalni ludzie na ziemi, na Tej Ziemi!
Zaspany taksówkarz też nie pomaga. Wita mnie zdumionym wzrokiem i bite pięć sekund zajmuje mu zrozumienie, że nie mogę włożyć walizki do zamkniętego bagażnika. Nisam ja David Koperfild brate!- krzyczy moja nieprzytomna ze zmęczenia dusza. Miasto jest pięknie puste, jazdę kończą nocne a zaczynają dzienne autobusy. Moment magiczny pod warunkiem, że to koniec a nie początek.
Nadzieja, że na lotnisku będę tylko ja sam plus ktoś z obsługi, ewentualnie jakiś pilot z atrakcyjną stewardesą usynawia mnie głupiego już na zjeździe z autostrady. Taksówkowy rząd kogucich lampek nie pozostawia złudzeń. Wszyscy pełni, a więc nie jadą po pasażerów jakiegoś spóźnionego jumbo jeta. Wjazd do ,,całuj i wylatuj ” zatkany jak katarem nos. Wszystko to oczywiście tylko przedsmak, posmak, trupia woń tego co za chwilę.
Wielkie okna terminalu wydłubują oczy jarzeniówkami. Pulsujący w środku tłum stoi w kolejce do wszystkiego do czego tylko można stać. Kibel, walizka, paszport, kontrola, sklep a na koniec odprawa typu priority, gdzie za dopłatą pierwsi są pierwszymi cisnąc swoje twarze w poplamioną taflę drzwi, przed które nie zajeżdża obiecany autobus a ci ostatni co to nie są już proszę pana priorytetowi, motłoch czyli napiera i napiera…
W samolocie zajmuję wymodlone miejsce ,,do przejścia”. W innych nie mieści mi się plecak z nogami. Startujemy oczywiście na czas, bo Tym samolotom nie opłaca się spóźniać. Jeszcze tylko stewardesa jebnie mnie trzy razy wózkiem w kolano (snacks, duty oraz śmieci) i zaraz lotnisko proletariackie Eindhoven, gdzie nie ma ładnych rzeczy. Te ,,z dziewiątej” nigdy tutaj nie lądują.
Wystukałem i duszy lżej. Taki to mój sposób na latanie pekaesem. Człowiek po prostu musi sobie czasem popisać.
Niedziela
Pewien człowiek nieznany z tego był znany, że znał tylko znanych a nieznanych to już nie. Kiedy więc jeden znany choć jemu nieznany oznajmił mu, że zna go nie męczył się od tego czasu przy goleniu nadaremnie, bo choć twarz w lustrze była znajoma, to cała reszta zupełnie już nie.
Z whatsapowej grupy wzięte:
NORWEG ZROBIŁ ZE SZWEDA DANIE TYPU TATAR FINKĄ ZA KRADZIEŻ UKRYTEJ POD AMERYKANKĄ JAPONKI, KTÓRĄ WRAZ Z KOZACZKAMI I KLUCZEM TYPU FRANCUZ PRZEMYCIŁ KANADYJKĄ ŻYWIĄC SIĘ RUSKI MIESIĄC TYLKO RYBĄ PO GRECKU, ŚLEDZIEM PO JAPOŃSKU I PLACKIEM PO WĘGIERSKU POPIJAJĄC JE KAWĄ PO TURECKU, DZIĘKI CZEMU UNIKNĄŁ CO PRAWDA HISZPANKI ALE NAROBIŁ SOBIE W BRZUCHU TAKIEGO SAJGONU,ŻE PO DOBICIU DO PORTU NAWET WŁOSY MIAŁ NA MOKRĄ WŁOSZKĘ.
Piątek, 3 maja Montignac Le Coq
Francja elegancja z widokiem na pola.
Pamiętam jak późnym dzieciństwem oznajmiono mi w domu, że nabywamy działkę pracowniczą przy torach na Olsztyn. Zareagowałem spontanicznie bez namysłu uroczyście przyrzekając, że moja noga na tej działce nigdy nie postanie. Wizja wakacji w krzakach agrestu czy innych kolców wystarczyła. Słowa dotrzymałem, wkrótce dołączyła do mnie reszta rodziny.
Pewnego dnia z ciężkiej nudy poszedłem zobaczyć zza płotu jak to-to wygląda. Nasze poletko na szachownicy pracowniczych ogródków wyróżniał dorodny, zielony chwast po pas. Potem dowiedziałem się, że był to perz właściwy jak podaje mądrala gatunek byliny należący do rodziny wiechlinowatych. Znany też jako perz niczym kontrrewolucja pełzający.
Jakiś czas później podczas rodzinnej kolacji rozległ się za oknem łomot jakby pół Ostródy dostało bombą w gruzy. Mój ojczym z kamienną twarzą i wzrokiem na stół oznajmił cicho: właśnie Polski Związek Działkowców wywalił nas z hukiem ze swoich szeregów.
Niedziela, Akwitania pod mgłą
W Serbii Wielkanoc, wysłałem życzenia.
Moja niechęć do poddawania się nie wynika z jakiegoś wewnętrznego męstwa czy woli jak huta stalowej tylko z wrodzonego wstrętu do nudy, która jest rezultatem każdej kapitulacji, każdego pogodzenia się z tym co na zewnątrz i w środku; radość ginie z ręki przewidywalności.
Poniedziałek, 6 maja
Podwójne nazwy miejscowości wokół Montignac- francuski do góry nogami; ten drugi to prowansalski, daleki kuzyn katalońskiego.
Słonecznie, zielono, pola winogron aż po horyzontu kres. Dużo zamków małych, ,,kieszonkowych” , w sam raz na jedną wieś.
Zachwycony czytam Struktury codzienności Braudela dźwigając je w plecaku po całym świecie. Muszę się spieszyć, bo lista dzieł tego genialnego historyka jest na serio i może nie starczyć mi czasu na nic innego przy obecnym tempie. Okazuje się, że jedną z pozycji już mam. Kupiłem ją ,,po tytule” a nie nazwisku: ,,Gry wymiany. Kultura materialna. Gospodarka – kapitalizm XV-XVIII wiek” Przeznaczenie czyli.
Piątek, nad błękitnym i słonecznym basenem
Marny też nasz kraik, dlatego ciśnie jak sandał skarpetę o dwa numery za mały. Ten ,,dowodzik proszę” w pociągu przy biletach, kanar drapieżca w warszawskim metrze, naczelny dziennikarz o aparycji chama, z którym nie chcielibyśmy mieć nigdy nic wspólnego, egzaminator prawa jazdy z jakiegoś Pierdziejewa, który dumny jest, że oblewa każdego, pederasta co gardzi każdym takim jak nie on, eminencja arcyprzygłup z pomysłem na każdą niedzielę-można by pisać do nocy a i tak politycy musieliby dreptać w oczekiwaniu na swoją kolej. Przecież to nie ich wina, że zostali wybrani.
Sobota, nadal.
Nie zaczynaj zdania od chyba i nie kończ na więc.
,, … Gęsta ciemność za oknem, martwa cisza delle piccole ore, małych godzin między północą i świtem. Zakłócana o tej porze tylko szarpaniną bezpańskich kotów…” – pisał po śmierci Jeleńskiego Herling Grudziński.
Profesor Bauman umieścił koniec Arkadii w okolicach piątego roku życia, gdy dziecko zaczyna uświadamiać sobie śmierć. Musiałem mieć bardzo szczęśliwe dzieciństwo, bo żyłem sobie błogo do początków dojrzewania, kiedy z pomocą przyszła religijna ultraortodoksja będąca na całym świecie lekarzem pierwszego kontaktu. Kuracja przypadków cięższych, nieprzekonanych do wizji życia po życiu wydaje się być uzależniona od warunków bytowych i szerokości geograficznej w jakich znajdują się pacjenci.
Biedacy nie mają czasu ani miejsca na drobne godziny Grudzińskiego, mogą co najwyżej rozerwać się bombą w imię kuracji religijnej skutecznej na opak. Druga skrajność to iliarderzy zamrożeni w oczekiwaniu na wieczność. Dopisuję na marginesie: Pan Telesfor z nekrologu powyżej pod koniec życia marzył o Marsie i swój inwalidzki balkonik nazwał Curiosity. To jest zasadnicza różnica między ludźmi pięknymi jak pan Telesfor, którzy o Marsie marzą a kramarzami pokroju Muska, którzy o Marsie MYŚLĄ. Ale nie o tym chciałem…
Klasa średnia natomiast dzięki dochodom oraz wykształceniu dysponuje szerokim wachlarzem antidotów na strach, że piach. Począwszy od polskiej małpki z Żabki, która znieczula i przyspiesza to co nieuniknione, poprzez chińskie ciułanie grosza czy brytyjskie wyznanie wiary w czynsz albo amerykański Oksykodon, legalny lek na każdy wiek. Tkwi w tym oczywiście pułapka średniactwa, bo jeszcze niedawno człowiek nie miał czasu na rozterki a teraz jeśli tylko fortuna dopisze to kto wie, może nie będzie już go więcej potrzebować.
A co, jeśli fortuna nie dopisze a nastąpi to co nastąpić ma!? Pozostają rozwiązania o wiele mniej popularne, podejrzane, zakrawające na ziołolecznictwo: miłość, przyjaźń, praca, twórczość i seriale. Aha i dziennik można sobie pisać…
Środa,15 maja
Małe belgijskie miasteczko. Kupiłem płytę Milosza Karadaglića. Od pewnego czasu słucham tylko płyt kupionych przeskakując jak diabeł święconą wszelkie streamy oraz sponsoriady. Middle finger salute dla zerojedynkowego pomoru, który z szansy stał się przekleństwem nabijając kabzę sklepikarzom i ogłupiając resztę. Płytę kupiłem online.
Po turecku ,,kara” to czarny a ,,daga” góra. Milosz urodził się w Czarnogórze. Decyzję o ,,locie na Księżyc” jak określił swoje egzaminy do londyńskiej Royal Academy of Music podjął w trakcie bombardowań NATO. Te same bomby kilkaset kilometrów dalej natchnęły innego chłopaka do zostania mistrzem tenisa wszechczasów. Mały Nole ze schronu wyszedł na kort.
Wszystko to wiem dzięki zerom oraz jedynkom, między którymi jednak znajduje się cienka spacja, prześwit, luka, czyli wszystko to co w życiu najważniejsze.
Odpowiedź Agnieszki nazajutrz:
Sama myślałam ze lecę na Mars, a w ogóle ze się samolot zwali, bo to przecież niemożliwe. Pamiętam, jak patrzyłam przez okno akademika jeszcze tygodnie później i dalej mi sie wydawało nestvarno i jak obca planeta ???? LeiLei mówi, że śmiałam się przez sen. Obcą, bardzo ciekawa planetę..
Piątek, 17 maja
Daleko na Pacyfiku w połowie drogi z Australii do Fidżi Nowi Kaledończycy, czyli Kanakowie powstali przeciwko Francuzom w walce o niepodległość w czym wspiera ich bratni Azerbejdżan, godny następca NRD, patron wszystkich uciśnionych narodów pacyficznych, czyli pokój kochających Martyniki, Gujany Francuskiej, Nowej Kaledonii i Polinezji Francuskiej, które rok temu w Baku założyły Grupę Inicjatywną. Paryż oznajmił, że to zemsta za wsparcie Armenii w sporze o azerski Górski Karabach i nakazał wyłączyć chińskiego Tik Toka nowym oraz starym Kaledończykom. Sytuacja ewoluuje. Wiadomo piątkowy poranek i nie tylko my słuchamy redaktora Manna.
Niedziela, 19 maja
Żyję w naprawdę ciekawych czasach. No bo co gdybym urodził się w takim na przykład 1815 na Mazurach. Nuda, nuda i jeszcze raz nuda z widokiem na ostrołęcki trakt. Jakaś Wiosna Ludów i może trochę radości na starość z pokonania Francuzów oraz zjednoczenia kraju. Sto lat później pod Ostrołęką? To samo pod warunkiem, że nie miałbym serca do nauki, bo jako oficer albo inteligent długo bym w tamtych czasach sobie nie pożył. Sowiecki cap, o którym opowiadał mi dziadek pamiętałbym z dziecięcych czasów Polrewkomu Marchlewskiego, Dzierżyńskiego i Kona. A gdyby tenże Dzierżyński urodził się sto lat później w takim na przykład Sochaczewie? Czy musiałby dla awansu na ministra zrezygnować z abstynencji? A co by było, gdyby 3 lipca 1974 roku we Frankfurcie nie oberwała się chmura? Albo gdyby Lee Harvey Oswald miał katar i kichnął pociągając za cyngiel. To ostatnie akurat wiele by nie zmieniło. Albo gdyby Kazik urodził się dwadzieścia lat wcześniej. Polski bigbit tylko by na tym zyskał w przeciwieństwie do niego. No i Gomułkę szlag by jasny pewnie trafił.
22 maja, Szczebrzeszyn
Mają tutaj pomnik chrząszcza; szczęściem na rynku a nie w trzcinie, bo turyści z zagranicy nie mieliby zupełnie już czego wspominać w rozmowach po powrocie do domu.
W telefonie natomiast a nie trzcinie wyświetliło mi właściciela fabryki samochodów oraz podwórkowego magla, tym razem przejętego losem krzyży w warszawskich urzędach. Kilka miesięcy temu tenże sam iliarder przyleciał prywatnym odrzutowcem do Auschwitz, cyknął na tle bramy kilka selfie zdjęć oraz ogłosił sobie i światu, że Zagłada była możliwa, bo nie było wtedy social mediów, czyli magla, którego jest właścicielem. Doktor Goebbels z algorytmem, dreszcz mi przeszedł po plecach.
Poniedziałek, 27 maja
Braudel pisze o granicy między winem a herbatą. Tam, gdzie rośnie jedno nie ma szansy drugie. Nawet w Chinach.
Ryż daje duży plon z kwadratowego metra pisze Braudel. Uprawiany w Hiszpanii i Włoszech nie przyjął się na poważnie. Ciekawe jak wyglądałby świat z dwumiliardową nacją Italo hiszpańską. Pewnie nie byłoby poważniejszych wojen, na pewno byłoby weselej. No i ta herbata, nie miałby kto jej pić.
Kawa wcale nie pochodzi stamtąd skąd myślimy, że pochodzi. Wszystko zaczęło się w Mekce. Okładana anatemą, prawnie zakazywana i znowu pozwalana przez Stambuł dotarła do Paryża, gdzie w XVII wieku wziął się za nią ormiański biznesmen, któremu jednak zupełnie nie wyszło i musiał uciec do Londynu zostawiwszy w upadłej firmie sycylijskiego pomocnika, który wyciągnąwszy odpowiednie wnioski z błędów pryncypała zamienił ziarna na dukaty.
Wracając do wina i herbaty przypomniałem sobie właśnie, że w Chinach także są ,,mlaskacze przemądrzali”, którzy oceniają wiek, pochodzenie i rodzaj herbaty zamiast ją po prostu pić.
Dla Braudela świat na przestrzeni ostatnich trzech tysięcy lat jest jednością podlegającą tym samym prawom oraz trendom modyfikowanym nieznacznie tylko poprzez klimat oraz grunt.
Nie ,,wszedł” mi zupełnie amerykański serial Feud. Miałem odruch jak niegdyś na produkcjach Mosfilmu – za wyjątkiem Wilka i zająca, którego zaczynamy właśnie z Julkiem oglądać. Wilk jest zły, więc pali papierosy. Zajączek jest dobry, cienko śpiewa i podlewa kwiatki. W sumie gotowy materiał dla Hollywood. Fernand Braudel byłby zadowolony.
Wtorek, 28 maja, flandryjski Pcim
Wczoraj przez cały dzień deszcz z rodzaju złośliwych: rzadki, ale celny z tłustymi kroplami prosto w czoło albo co gorsza sam środek łysiny; Benny Hill z konewką w chmurach.
Według Braudela jedynie Chińczycy sztukę siadania posiedli na dwa sposoby: zachodni na krześle i wschodni na podłodze. Japończycy klęczący opierając się na stopach, muzułmanie po turecku, Mongołowie w kucki a Zachód na krześle, tak mniej więcej kształtuje się cywilizacja siedzeń. Dla Japończyków to krześlenie jest zabawne acz nie zrozumiałe, ,,zwieszanie nóg” jak je nazywają. W Hiszpanii jeszcze w XVII wieku kobiety siadają na arabską modłę.
Braudel pisze, że próżność, czyli moda jest nie tylko skutkiem, lecz także przyczyną rozwoju. W społecznościach zastałych stroje są takie same przez setki lat. W barokowym Paryżu zmieniają się co sezon. Wizja praczki naśladującej damę jest wystarczającym napędem dla modowego biznesu. Pamiętam jak w Chinach któraś z luksusowych marek przesadziła z promocjami i miast rozwoju zaczęła się niebezpiecznie kurczyć. Nikt nie chciał torebek, na które pozwolić sobie mogła byle sekretarka.
Dzięki Braudelowi przypomniałem sobie, że jeden z moich gospodarzy w Północnej Korei miał obowiązkowy mundurek uszyty z co najmniej wełnianej setki, szyty pewnie w Macao za kilka tysięcy dolarów. Nosił też wyróżniający go znaczek ze starym tylko Kim Ir Senem, podczas gdy zdecydowana reszta miała wpięty duet z Kim Jong Ilem. Był to pierwszy rok panowania Kim Jong Una i chyba sam Braudel nie wiedziałby, o co w tym wszystkim chodzi.
Po chińskiej stronie granicy znajduje się Panorama Koreańska na pamiątkę wojny z Amerykanami. Pełno tu oczywiście schronów, karabinów, okopów i bohaterstwa, ale mi w pamięci utkwił młody Kim Ir Sen toczka w toczkę podobny do wnuka, a właściwie na odwrót, bo to wnuk zafundował sobie plastyczne ingerencje plus spuchł od wódy i obżarstwa, tak żeby go z dziadkiem pomylić.
Czwartek, 30 maja
Za Beograd.
Środa, 5 czerwca Flandria
Pięć dni podróży, wesela, spotkań, obiadów. Eindhoven, Belgrad, Szabac, Loznica, Belgrad, Eindhoven. Ostatni dzień szczególnie trudny z pobudką nad ranem do samolotu o świcie. Szczęściem Julek dzielnie znosi te nocne alarmy. Nie wiedzieć czemu wszystkie bezpośrednie w tym kierunku z Belgradu startują o szóstej: Eindhoven, Amsterdam, Bruksela.
Jak zwykle po takiej szarży w głowie kocioł myśli z wrażeniami. Granica bośniacka nadal ekscytuje obcokrajowców. O tam! Gdzie? No tam! Ooo… Wojenny sex appeal niewrażliwy na czas, żadnych zmarszczek bez botoksu a przecież tamta wojna była tylko młodszą siostrą tej obecnej, zapowiedzią, preludium. Bombardowanie Belgradu było pierwszą oficjalną agresją bez międzynarodowej zgody. Następnie Afganistan, Irak … Ciekawe, kiedy Sowieci postanowili, że reszta nie będzie już historią, że sami wezmą aktywny udział w tej odwiecznej tradycji szlachtowania się nawzajem w imię chuj wie czego, czyli władzy, ziemi i pieniędzy.
Na miejscu zbombardowanej przez NATO chińskiej ambasady w Belgradzie stoi teraz nowoczesny budynek chińskiego centrum kulturalnego z pomnikiem Konfucjusza przed. Filiżanka herbaty jak huczy plotka kosztuje tam szesnaście euro.
Popołudniowe wino z przyjaciółmi pod bośniacką granicą. Znamy się od wielu lat . Znamy się a jednak długo milczymy, to znaczy rozmawiamy, ale po opłotkach, uciekając wzrokiem i tematem od tego co Teraz. Ostatni raz widzieliśmy się przed dwudziestym drugim rokiem. Szczęściem po kilku wspomnieniach wszystko wraca do normalności, czyli wyśmiewania wszystkiego za wszystkimi pocięte trafnymi jak skalpel uwagami na temat współczesności. Wojna nie kończy się zwycięstwem, klęską, rozejmem czy pokojem. Dla wojny to tylko faza, etap sączenia niczym gangrena w głąb zabandażowanej rany, gdzie nikt jej już nie widzi. Setki tysięcy mężczyzn wracających z frontu, to nie jest materiał na społeczeństwo obywatelskie czy posłusznych poddanych satrapii. Naturalni mordercy bez powodu, kryminaliści, o których nie śnili najlepsi reżyserzy, złamane społeczności bez wiary w jutro to tylko pierwsze z rzędu konsekwencje wojny bez przeszkód rozlewające się na kraje wokół.
,, Nie mówcie o bogach, bo i my w nich wierzymy – odpowiadają Ateńczycy; nie mówcie o ludzkości, bo i my ją szanujemy, a także nie żywimy wobec was cienia nienawiści….Nie my wymyśliliśmy to prawo, było ono już przed nami, ale podlegamy mu wszyscy: w stosunkach między społeczeństwami jest tylko jedna siła, a jest nią siła. Po czym Melijczycy zostali straceni” – napisał wczoraj, czyli prawie dwa i pół tysiąca lat temu Tukidydes. Wojna peloponeska demokratycznych Aten z autorytarną Spartą trwała prawie ćwierć wieku i wywróciła do góry nogami istniejący świat. Po niej nigdy już nic nie było takie samo.
Wtorek, 11 czerwca
Poranek mglisty, bezwietrzny, polski. Powyborcza cisza, słychać tylko ptasi trel.
Pisze Figues w swojej ,,Tragedii narodu”, że zakaz sprzedaży wódki ostatecznie pogrążył carat. Pół wieku później na podobny pomysł wpadł z wiadomym skutkiem Gorbaczow, który tak jak Lenin nie wymawiał ,,r”.
Międlę w głowie od kilku dni wywiad Mazurka ze Słomą o granicy na Wschodzie. Dlaczego przez trzydzieści lat wolności nie dochowaliśmy się a raczej nie dowybraliśmy polityków pokroju Jacka Słomy, który w sposób spokojny i wyważony tłumaczy nieszczęście ludzi z różnych stron życia oraz świata uwikłanych w tę sowiecką pułapkę; polityka, który nie ubija na trupach swoich śmierdzących, małych, partyjnych albo postępowych interesików.
Oglądam teraz ,,Bez vedomi” serial między innymi o czechosłowackich dysydentach lat siedemdziesiątych ubiegłej epoki, którzy co uświadomiłem sobie nagle przed ekranem nie walczyli wcale z systemem, ale ze społeczeństwem, które ten system świetnie obsługiwał.
Żeby nie wiem jak się starać, to nie da się skleić z łachmanów feniksa, na koniec i tak zawsze wyjdzie towarzysz Szmaciak, obecnie dobrze ubrany i z uśmiechniętą gębą na billboardzie.
Środa, 12 czerwca
Ostrze ulicznej latarni przecina świat na ciemność, w której znikają wszyscy bliscy. Taki sen zapamiętałem z dzieciństwa. Tych z teraz za cholerę nie mogę sobie przypomnieć a ten dziecięcy zapisałem sobie wczoraj przed zaśnięciem w telefonie na wszelki wypadek, żeby nie zapomnieć.
Był jeszcze sen o Ostródzie. Wpływałem łódką w zakole przy wyspie na Drwęckim wiedząc, że nikogo tam nie ma, bo w ogóle NIKOGO NIGDZIE nie ma. Może to był jednak kajak a nie łódka?
Natomiast w Londynie po referendum przyśniła mi się Hillary Clinton. W łóżku. Nago. Straszne. Nie przyśnił mi się Freud, jego szczęście, bo bym go opierdolił.
Czwartek, 13 czerwca
Jeździć samochodem nauczyłem się w Czechosłowacji. Moim nauczycielem był pan Kuczera, zwalisty i brodaty apostoł asfaltowej mądrości oraz empatii. Pozwalał katować swoją piękną Skodę pierwszym biegiem, dopóki moje stopy nie dogadały się między sobą jak osiągnąć tajemną harmonię sprzęgła z gazem. Egzamin był formalnością: wyuczony test pisemny a potem przejażdżka po przedmieściach Bratysławy z panem Kuczerą i funkcjonariuszem dopravne policije, którzy zagadani polityką nie zwracali na mnie uwagi.
W Polsce egzamin to rzecz poważna, z reguły nie do pokonania za pierwszym albo drugim podejściem. Niedawno czytałem o jakimś psychopacie instruktorze dumnym z tego, że nikt u niego nie zdaje. Powstaje pytanie kto więc zdaje? Zjeżdżam corocznie wiele państw i czasem zdarza mi się zapomnieć, gdzie jestem, zdarza wszędzie tylko nie w domu i nie muszę wcale wypatrywać drogowskazów wystarczy tylne lusterko z kolejnym mordercą na moim bagażniku przy prędkości stoileśdziesiąt na godzinę. Powszechny pośpiech chuj wie po co i wzajemne chamstwo wszystkich w ruchu. Pan Kuczera nie dałby tutaj rady.
Czas jakiś temu w radiu Nowy Świat Olga Tokarczuk prelegowała o paradygmacie patriarchatu w kraju nad Wisłą. A co z potęgą matriarchatu, pomyślałem. Pogardą kobiet dla mężczyzn, samokopiującą się z pokolenia na pokolenie? Co z pogardą rowerzystów do kierowców i na odwrót oraz wszystkich razem wobec pieszych? Bogatych wobec biednych, postępowych wobec zacofanych (cokolwiek to miałoby znaczyć). Politycznych gąb z wczoraj szczerzących się do tych z dzisiaj i wspólnie warczących na tych z jutra? Jeśli już jakiś paradygmat jest naprawdę obecny w Polsce, to jest to paradygmat chama. Chama w spodniach i spódnicy, na siodełku i za kierownicą, z kiełbasą i wegańską bułką, w sutannie i tęczy. Chama, który nie szanuje innego, gardzi nim i źle mu życzy. Polemistów zapraszam na asfalt albo do kostnicy.
Malinowice, Wrocław, Malinowice, Wrocław, Malinowice
Samochodem po Mamę i z Mamą. Odebraliśmy Julka ze żłobka. To był bardzo dobry dzień.
Sobota, 15 czerwca
Zakończenie sezonu orkiestry kameralnej katowickiej filharmonii, która z dezynwolturą godną Dawida żyje i planuje swoją przyszłość ( między innymi obchody 80 rocznicy istnienia) nic sobie nie czyniąc z nosprowskiego Goliata kilka przecznic dalej. W programie przepiękny utwór Mikołaja Góreckiego Arioso e furioso, koncert na gitarę i orkiestrę smyczkową z perkusją. Kompozytor był obecny na sali, która za każdym razem każe mi myśleć o Kisielu: gdzie siedział, czego słuchał, gdzie poszedł po koncercie… Na pewno nie był w nowiutkim barze na piątym piętrze, skąd nie widać Goliata tylko katowickie dachy. I tak trzymać albo raczej grać!
Ojciec mojego kolegi z Belgradu był utracjuszem, hulaką, hazardzistą-niepotrzebne dopisać.
Żył na nigdy nie spłacony kredyt, kafana była jego pierwszym domem a knajpiane śpiewaczki miłością całej nocy. Kiedy zachorował nieuleczalnie lekarze dawali mu bardziej dni niż tygodnie. Mijały jednak miesiące i nic, człowiek męczył się w łóżku bezskutecznie wypatrując końca. Pewnego razu złapał kurczowo mojego kolegę za rękę i z rezygnacją wyznał:
– Zobacz synu nawet umrzeć nie potrafię
Na co mój kolega z optymizmem w głosie zakrzyknął:
– Tata! Ty musisz się skoncentrować! ( Ćale, moraš da se koncentrišeš!)
Nie wiedzieć czemu przypomniałem sobie o tym w związku z niedzielnym popołudniem w Hamburgu. Jutro.
Niedziela, 16 czerwca
Dzisiaj mecz z Holandią. Mam nadzieję na sromotną przegraną, naszą a nie Holendrów.
Gdzie ten proces ma początek? Dzieciaki masowo trenują, mają dostęp do boisk, młodzież tudzież. Na tych dzieści ileś milionów mieszkańców powinien znaleźć się choćby ułamek promila, który umie grać w piłkę. W którym momencie ci młodzi, ambitni sportowcy przepotwarzają się w bandę luzerów z roleksami na ręku gratisowo promując viagrę po każdym meczu? Może powinno się zakazać tego sportu w Polsce, albo emitować dla publiki 18plus, żeby nie demoralizować narybku? Chińczycy też postawili na piłkę bez żadnego efektu. Może to coś w genotypie, tradycji? No ale właśnie, była olimpiada i MŚ w Niemczech ( deszcz, deszcz j.. deszcz) czy Hiszpanii.
Poniedziałek, 17 czerwca
Andersenowska metoda królewskiej golizny stosowana zbyt często może prowadzić do poważnych problemów psychicznych demaskatora, gdyż ma zastosowanie do podważania praktycznie wszystkiego jednym tylko wykrzyknikiem, który prowokując sceptyczną na granicy złośliwości ocenę każdego zjawiska czy autorytetu podważa jednocześnie sens wszystkiego co wokół z nami pośrodku włącznie. Wyjątkiem w tej regule jest wykrzyknik potwierdzony odebraniem doktoratu. Król nie dość, że z gołą występował dupą to jeszcze nawoływał do wielkości, międzymorza i innych dyrdymałów w imię których powinny zginąć miliony niewinnych ludzi, żeby innym milionom żyło się lepiej. Plagiat jest przestępstwem, zagrzewanie do wojny zbrodnią. Bez wykrzyknika.
Wtorek, 18 czerwca
Obejrzałem One Life o akcji ratowania żydowskich dzieci z Czech tuż przed wojną. W roli głównego organizatora Sir Nicholasa Wintona Sir Anthony Hopkins, obaj uszlachceni za coś a nie z urodzenia. Film dla ludzi z twardą krtanią. Według krytyków miałem zaszlochać w finale, a szlochałem od połowy. Według tychże film zrobiony jest bez polotu i efektów, żadnych specjalnych ujęć, pomysłów. Widać do takich jestem stworzony. Odtwórca młodego Wintona został odsądzony od talentu za mizerność swojego wykonania. Johny Flynn (występuje teraz w mini serii Ripley) zagrał zwyczajnego, nudnego do bólu maklera z londyńskiego City, który podejmuje się niemożliwego wraz z grupą podobnych mu zwyczajnych ludzi. Flynn gra zdawkowo z szacunkiem dla postaci dokładnie tak jak dobry aktor powinien był to zagrać. Z ok.15 000 żydowskich dzieci z Czech, które znalazły się w niemieckich obozach przeżyło nie więcej niż 200. Nicky Winton uratował 669. Do końca życia zarzucał sobie, że za mało. Zmarł w wieku 106 lat.
Piątek, 21 czerwca, burzliwy Śląsk
Próbuję zainteresować Julka sztuką filmową. Czas po temu najwyższy, człowiek skończył już osiemnaście miesięcy. Jak nie teraz, to kiedy?! Na pierwszy ogień poszły oczywiście wszelakie kanały dziecięce, płatne strumienie z ofertą nowoczesną w tłumaczeniu lub bez, cyfrowo doskonałe, na które mój syn nawet zerknąć nie raczy. W drugim ogniu znalazła się Świnka Peppa. Tu już było trochę lepiej, ale musiałem umieścić widza za kratami, czyli kojcu, gdzie uwagi starczyło mu nie więcej niż na minutę. Idąc za ciosem po angielsku tradycyjnym odpaliłem Teletubisie (do dziś nie wiem, którego z nich bronił mecenas Giertych przed posądzeniami o sodomię, oskarżycielem była jego ówczesna koleżanka partyjna, Rzecznik Praw Dziecka… I jak tu poważnie traktować własną ojczyznę?)
Szczęściem Julek sprawy nie pamięta, więc włączyłem sezon piętnasty. Wytrzymał świnkę razy dwa, no może trzy, gdy występowały dzieci, ale nadal ze swojego miejsca odosobnienia, czyli kojca. Na wolności z platformą wygrywał byle kij od szczotki o robocie sprzątaczu nie wspominając. A że nasz robot wabi się Reksio…I stał się cud.
Narysowany pół wieku temu film sprawił, że Julek zastygł jak lawa i to gdzie?!- na kanapie obok mnie. Ja zastygłem wespół z nim, bo do dzisiaj nie spotkałem nikogo, kto by miał na imię Otokar a nazwisko Balcy. Z Alojzym Molem było już łatwiej. Po kilku seansach zrozumiałem, gdzie pies pogrzebany. Reksio szczeka o rzeczach w życiu najważniejszych: miłości, przyjaźni, pomocy drugiemu. Szczeka niemodnie w wyblakłych kolorach, poprzecinany reklamami kolorowego śmiecia, ale wystarczająco donośnie, żeby skupić uwagę dzieci. I dorosłych- odcinek z dzikiem mnie zachwycił, polecam wszystkim.
Sobota, 22 czerwca, Śląsk parny
Nowy serial Ripley jest jak definicja radiowego przeboju z Rodziny Soprano. Słychać pierwsze takty i już wiadomo, czy nas chwyci czy też głuchy stop. Dzięki uprzejmości jedynek z zerami sprawdziłem od razu, kto jest operatorem, bo oczy bym sobie dał wydłubać, że to Luca Bigazzi ulubiony kamerzysta Sorrentino z Wielkiego Piękna między innymi. Jeden klik i wszystko jasne. Robert Elswit nazywa się artysta. Stworzył między innymi niezapomnianie Boogie Nights, Good Night, and Good Luck (też w monochromie) czy There Will Be Blood. To wszystko wyjaśnia. Kadry jak obrazy lub portrety malarskich mistrzów, aż szkoda, że się ruszają, bo popatrzyłby sobie człowiek dłużej, ale w funkcji stop głuchnie dźwięk. No cóż to tylko film. 10/10 w połowie drugiego odcinka. Opinii zmieniać nie mam zamiaru.
Od pewnego czasu chodzi mi po głowie pan Słoma, zaproszony do wywiadu przez Mazurka rolnik spod granicy, który mimo własnych partykularnych interesów umie mówić spokojnie, spierać się bez gęby, nie być pewnym własnego, kiedy problem jest tak złożony, iż przerasta każdego. Z choinki urwał się ten Słoma albo go nam ruscy podrzucili tłumaczy sobie pewnie elita jednych i drugich z trzecimi. Bardzo mi brakuje tego ,,słomianego ” języka na co dzień.
Niedziela, 23 czerwca
Opisuje Figes strajk kelnerów w Petersburgu 1917. Wśród postulatów wezwanie do skończenia z poniżającym zwyczajem wręczania obsłudze napiwków. Pamiętam jak gdzieś w głębszej chińskiej prowincji mało nie zarobiłem dziesięciojuanówką w pysk od urażonej moim gestem kelnerki. Ona tu pracuje! Hrabal by sobie tam nie popisał.
Wieczorem rozmowa z Kazikiem. W Bytomiu na granicy z Chorzowem. Jak zawsze gęsto od tematów i anegdot wszelkich.
Środa, 26 czerwca
Chory od poniedziałku, a do kiedy to sam nie wiem. Julek przyniósł ze żłobka nowoczesny wirus i wszyscy ledwo zipiemy. A w sobotę mamy jechać nad Balaton… Mało czytam, oglądam tylko seriale. Wczoraj wódka z pieprzem jakby cuś pomogła. Ale tylko cuś. Parszywienki nastrój szczególnie, że za oknem żar.
Znowu jakaś idiotka, idiota miesza w szkolnych lekturach. Po giertychowskim Gombrowiczu ,zalewskim Miłoszu przyszła kryska na Dukaja z Markiewiczem. Jezu słodki, za jakie to grzechy skazałeś mnie na ten paszport?! Jedyna nadzieja w młodzieży, która ponoć czyta na przekór. Oby tak było.
Niedziela, Balaton. Słonecznie a jakże.
Aha i jak zwykle ciężko tu o angielski, więc mogę w grupie strugać ważniaka ze swym dukanym węgierskim.
Mój chiński przyjaciel, który bardzo dużo wie twierdzi, że jeszcze pięć no może sześć lat i koniec. Wojna, Tajwan, Chiny, Stany, cały świat. Może to jet-lag albo nadwrażliwość, w końcu ma rodzinę. Sielankę na korso w Siofok skomentował krótko: Oni nic, ale to nic nie rozumieją. Oni to znaczy my. Atmosfera letniska nieświadomego końca z bliska. W ruską wojnę też nie wierzyłem. Pamiętam chorwackie korso w 1993, ale wtedy była już wojna całą gębą więc nic tu po doświadczeniu. Smutny szansonista śpiewał smutne jugosłowiańskie przeboje dla smutnych wczasowiczów. Bulwarowe latarnie pobłyskiwały na tle zachodzącego słońca a wielkie plakaty wzywały młodzież do wstąpienia w szeregi.