Pierwszy czwartek.
Chmury tutaj świeże, prosto z oceanu. Jeszcze nie postrzępione przez kontynent i człowieka.
Z Atlantyku przechodzą potem równiutko nad Mazurami lejąc deszczem z depresją. Kończą życie na Uralu. Ich pas od północy kończy się pod Bornholmem, stąd ta duńska wyspa nazywana jest Majorką Północy.
Swoją drogą nazwy tego typu noszą w sobie zalążek karykatury. Paryż Wschodu, Wenecja Północy, Szwajcaria Bliskiego Wschodu…
Przed niedzielą, po plaży.
Okładka Synaps Hanny Krall nęci reportażem. Tako rzecze wydawca.
Można palnąć komplement wierszom i nazwać twórczość Krall poezją, ale tytułować ją autorką reportaży to tak jak zachwalać Leonarda sekcjami zwłok.
Wtorek jedenastego.
Marai kupił sprzęt stereo i co wieczór z żoną słucha muzyki z czarnych płyt. Bach, Haydn, Szopen. Muzyka krzepi. Według autora Dzienników pomaga odkurzyć, oczyścić myśli.
Tamże cytat z Seneki:„Podróż i zmiana miejsca nadają umysłowi nowy wigor.” Brzmi znajomo.
Spadł mi z szafki Joyce. Podniosłem. Nie wypada książce leżeć na podłodze. Żadnej.
Leszczyńskiego czyta się osobiście. Czuć angaż własny autora, kiedy opisuje bestialskie traktowanie pospólstwa w światłej podobno Rzeczy bardzo jednak pospolitej. Albo kiedy beznamiętnie wylicza antyżydowskie pogromy. Przy okazji rewolucji 1905 wspomina pracę Wiktora Marca, którą czytałem kilkaset stron stąd.
Podziemny Car na czytaniach.
Piątek czternastego.
Poprzedniego wieczoru bosy mężczyzna schodził długo z góry przed balkonem. Dobrze ubrany stąpał po omacku między kaktusami na ostrych kamieniach. W końcu dotarł do asfaltu.
Niedziela.
Sandor Marai skończył dziennik razem z sobą jednym, jedynym zdaniem z 1989 roku:
,,Czekam na wezwanie, nie ponaglam, ale i nie ociągam się. Już pora”.
Rewolwer kupił trzy lata wcześniej.
Wtedy, po śmierci Loli pisał: ,, Nie wiem czy ją,, kochałem”…Człowiek nie ,,kocha” swoich nerek czy śledziony. Byłem nią tak, jak ona była mną”.
Chmury nawet tutaj. Samolot opóźniony trzy dni z kawałkiem. Kiedyś, jeszcze wczoraj nie do pomyślenia.
Ćwierć wieku temu wizualizowałem sobie w jakimś opowiadaniu przyszłość Afryki, jej zwycięstwo nad Zachodem. Zamianę rolami. Dzięki cudownym surowcom czarnoskórzy zyskali kulturową i ekonomiczną przewagę nad wyniszczonymi kryzysami, wojnami i chorobami białymi. Było w tym opowiadaniu lotnisko na wiedeńskim Schwechat skąd wtedy regularnie latałem do Azji. Samolot z Afrykanami wracającymi do domu. Pokład zapełniał się powoli, godzina po godzinie do ostatniego miejsca. Nikt się nie niecierpliwił. Kierunek się zgadzał, czas odlotu podany był w przybliżeniu, tak jak w lokalnych autobusach w Afryce. Pasażerowie pokazywali sobie kupione w Wiedniu pamiątki, fotki wdzięcznych za cukierki austriackich dzieci. Rozmawiali, jedli i przysypiali patrząc w dół na płytę lotniska. Nie jestem pewien czy napisałem to opowiadanie. Może je sobie tylko wymyśliłem. W końcu jakie to ma znaczenie. Chodzi przecież o podróż a nie rozkład jazdy.
Samolot powrotny.
Adam Leszczyński w swojej Historii Polski Ludowej co rusz przeprowadza jakąś paralelę z czasów odległych do dzisiejszych, od Sasa do naszych. Pańszczyzna i rolnicze spółdzielnie po wojnie, dochody z monopolu na wyszynku szlachcica i ze sprzedaży wódki pod koniec osiemdziesiątych ubiegłego wieku (prawie 15% całego budżetu!), strzelanie do manifestacji przed i bicie po wojnie (dzięki powstaniu ZOMO zaprzestano strzelać wojskiem, stąd mniej zabitych a więcej pobitych). Autor pokazuje ciągłość nędzy i pogardy, z której do dzisiaj nie udało nam się wyrwać. Wystarczy włączyć kanał telewizji. Nieważne który. Doczekać się nie mogę opisu czasów ustrojowych przemian po 1989 roku, tego ,,zimnego chowu” jak to był określił pewien polityk, który o zimnie miał bardzo teoretyczne wyobrażenie.
Kolejny tydzień.
W Polsce deszcz, deszcz i jeszcze raz deszcz. A za deszczem deszcz też.
Ptaki polskie śpiewają najcudniej na świecie. Pewnie dlatego, że uciekły stąd przed zimą. Może im głupio i trochę bardziej się starają? A może dlatego, że dla nich to taki piękny kraj? Bywają tutaj przecież tylko wiosną i latem. W sumie to też jakiś pomysł.
Środa.
W radio chór węgierskich dziewcząt. Muzyka współczesna. Wiecznie współczesna chciałoby się rzec.
Siedlątków i wiosna. Wszystko jak być powinno.
Niedziela.
Wizyta w kościele, żeby przykrości nie zrobić. Języki ognia nad głowami apostołów w biblii. Starsze kobiety zawodzące zdrowaśki przed mszą, pospieszny organista i ksiądz z dobrą dykcją. Kościół ładny w środku, nowoczesny bez mrugających oczami plastikowych potworków.
Wtorek, 25 maja.
Baćka porwał cudzy samolot ze swoim dysydentem w środku. Powszechne oburzenie a u niego pewnie nawet nie śmiech tylko zimna obojętność. Jeszcze kilka takich pomysłów i ,,putińscy” będą mogli go wymienić na kogoś młodszego, do zaakceptowania za granicą.
Adam Michnik tydzień wcześniej opublikował osobisty list do naczelnika więzienia w Mińsku w sprawie dręczenia osadzonego tam dziennikarza Wyborczej. ,,Szanowny Andreju Michajłowiczu…” Grzecznie, racjonalnie, ze zrozumieniem sytuacji zawodowej adresata. Trzymać pod kluczem? Oczywiście, taka jest rola naczelnika więzienia. Ale męczyć osadzonego? No nie Andreju Michajłowiczu, tak nie wypada.
Właśnie czytam biografię autora listu. Już we wczesnej młodości tryskał co dzień pomysłami w sprawach dużych, średnich oraz małych jak podają źródła. Ten z listem jest duży, bo pewnie oszczędzi człowiekowi niepotrzebnych cierpień. Autor książki Roman Graczyk jak dotąd, czyli do Dziadów radzi sobie z bohaterem i materią w sposób karkołomnie dobry unikając klisz i emocji, zachowując jednak własne zdanie. Wydaje mi się, że odpękałem z nim kilka miesięcy w tym samym zakonnym nowicjacie. Trzeba by sprawdzić.
Mało mnie tu ostatnio. Ciągle pada a we łbie łupie brzydko. Aklimatyzacja.
Łapie się na głupiej złości, kiedy to czym tutaj piszę, czyli edytor tekstu-produkt firmy, której zawdzięczamy nieustający restart komputera (a mogło być przecież inaczej) próbuje poprawiać moją polszczyznę. Nie wiem czemu, ale w takich chwilach zamiast czerwonego wężyka pod niepopularnym czasownikiem, którego nie zna aktualna wersja programu widzę kwadratową twarz właściciela całego tego kramu. I jego sweterek w szpic. I nic.
Czwartek, 27 maja.
Poranek w hotelu robotniczym przerobionym w mieszkania na wynajem. Za oknem obiecane reklamą jezioro. W środku brak miejsca na krzesło i stół i… papier toaletowy, co w tej szczególnej sytuacji może doprowadzić zdezorientowaną ofiarę do stanu niekontrolowanej paniki. Ściana przy łóżku cała w dobrych książkach. Musiałem wyrwać kilka starych kartek bez treści z wiadomych względów. Siła niższa tak jak kiedyś w komunistycznej Rumunii, gdzie banknot dwudziestopięciolejowy nie wart był opakowania przemycanych z Jugosławii chusteczek higienicznych, których i tak w tym konkretnym momencie nie było na podorędziu.
Osiedle porobotnicze, takie na jakim się wychowałem. Parter brudny, lepki z niedopałkami. Z piętra na piętro coraz lepiej. Na czwartym schludnie i cicho.
Żółte światło nocnej lampki na okładkach książek. Zasypiam spokojnie. Jak w dobrym dzieciństwie. Bezpiecznie, swojsko. Gdzieś niedaleko mieszkali moi dziadkowie.
Niedziela, koniec maja.
Jutro ma nie padać. Taka gmina, co robić. Szczęście, że zimowy paltot nie wylądował w pudle. Jest w czym wychodzić na taras.
Po Atlantyku woda w miejscowym basenie jak w tropikach. Pierwsze takie pływanie od ponad pół roku.
Życie w Chinach izolowało od bulgocącej w rurach krajowej codzienności. Większość wydarzeń tam nie dotyczyła mnie osobiście a te stąd docierały z opóźnieniem. Przez szerokość geograficzną wstawałem o północy tutejszego czasu, jak kameduła na jutrznię. To wiele tłumaczy.
Poniedziałek, 31 maja. Słonecznie.
Data wyjątkowa. Koniec wiosny z widokiem na lato. Kwitnące kasztany, miłość i ogródki ponurych polskich domów w kolorach Śródziemia. Nagroda za siermiężność, bonus za brzydotę, erupcja życia jak w Święcie Wiosny Strawińskiego. Nic dziwnego, że skomponował to Rosjanin, oni też tam mają przecież za swoje. Znajomi z Petersburga uciekają na Teneryfę już w sierpniu.
Ja nie będąc ,,z” nigdy nie uciekam. Umówiłem się sam ze sobą, że wracam. Nie wyjeżdżam, ale właśnie wracam. To ważne mieć w życiu zasady. Jakie bądź.
Mój chiński przyjaciel R. zaczął grać na gitarze. Co rozmowa napomyka o przemijaniu wszystkiego wokół. Do czterdziestych urodzin zostało mu jeszcze parę lat.
Przed dobrym porankiem radiowej Dwójki kościelne kazanie. W trakcie słuchania Bacha na streamingu niezłomny Marian z partnerką od tanich lodówek. Uwzięli się na mnie.
Dosadnym symbolem pięknej strony człowieka jest eksploracja kosmosu. Nie byłoby jej bez hitlerowskich uczonych wyszabrowanych na prawo i lewo przez zwycięzców drugiej wojny.
Na parkingu przed sklepem wyskoczyła mi przed auto dziewczynka z wózkiem. Oboje zahamowaliśmy z impetem. Potrząsnąłem w złości głową: Nigdy tego więcej nie rób!Dziewczynka dygnęła przestraszona: Przepraszam, nie chciałam. Przytaknąłem z rezygnacją zaciskając usta: Wiem, że nie chciałaś. Dziewczynka ukłoniła się śmiejąc: Bardzo dziękuję i do widzenia! Przed wejściem do sklepu nabrała rozpędu. Tam nie ma przecież samochodów.