Czwartek.
Podróż do Kruszevca. Wszędzie błoto, dźwigi i wywrotki. Nowe fabryki, autostrady, biurowce. To już nie rozwój a cywilizacyjny skok. Wszystko w sosie partyjnej korupcji z bannerem Vucića stalinowskich rozmiarów przed wjazdem do miasta.
Każdego rana słucham Wariacji Goldbergowskich. Do Christiny Bjorke dołączyli Schiff, Kempff, Rousset, Perahia no i oczywiście sam Glenn Gould. Czekam jeszcze Hewitta. Że też wcześniej na to nie wpadłem. Wystarczy na pół życia z hakiem.
Rozmowy Djilasa ze Stalinem. Mam już trzecie… Nikt nic nie mówi, nie obiecuje tylko słucha. A potem zaprasza bez powodu na kawę i wręcza od niechcenia upragniony egzemplarz. Coś czuję, że czeka mnie i czwarte. Miejmy nadzieję, że nie na dzisiejszej kolacji razem z piątym, bo będzie ambaras. Przy trzecim egzemplarzu opuściło mnie zaskoczenie i pozostała tylko wdzięczność. Widać taka u moich serbskich przyjaciół norma, że raz usłyszawszy o moim problemie, nic po sobie nie dawszy poznać ruszyli na poszukiwania. Nie zdziwiłbym się, gdyby cena za Djilasa poszybowała ostro w górę, duży teraz ruch na rynku.
Na youtube wywiad po rosyjsku z Adamem Michnikiem, ciekawy i tylko żal, że nie ma więcej takich po polsku. Michnik po namyśle zgadza się z rozmówczynią, że Havel był romantykiem. Nawalny jest dla niego bohaterem, a Putin ,, трус” – czyli bardziej niż tchórz cykor, strachajło albo lepiej i zgodniej z rosyjskim brzmieniem: trusia, co to się za plecami służb schowała.
Pięć Rozmów Milovana Djilasa, za które dostał pięć lat ciężkiego więzienia w Sremskiej Mitrovicy plus zaległych osiem z poprzedniego wyroku. Czytam właśnie jego korespondencję z tego okresu. Z listu Stefki wynika, że tym razem pozbawiono go pióra i papieru. Czuję, że wymyślił to sam Tito. Mimo natłoku państwowych obowiązków i oficjalności musiał marszałek znaleźć czas, żeby osobiście zadbać o swojego więźnia. Czy aby na pewno jest mu wystarczająco zimno, czy paczki nie przekraczają kwartalnego limitu, czy odpowiednio długo czeka na leki, czy ciemnica jest dokładnie izolowana od świata i ludzi. Putin ma gorzej, bo Aleksiej Nawalny nie dość, że jak Djilas bohater, to jeszcze z ambicją na prezydenturę. Trzeba się nieźle napracować, a zabić przecież nie idzie.
Piątek, 5 listopada.
Letnia burza zamiast budzika. Pochmurny i ciepły dzień potem. Listopad. Bardzo nie na miejscu taka majówka głęboką jesienią, dokładnie zresztą jak większość nas we własnym życiu. Umowność dat. Kalendarza czczość. Po czesku listopad to też listopad, mimo że kwiecień mają dopiero w maju. U Chorwatów liście spadają już w październiku. Wiadomo, wcześniejsza wegetacja. Srpań przypada tam na lipiec.
Sobota, Antwerpia.
W Pszczynie umarła Iza. Miała trzydzieści lat, córkę, męża, rodziców, przyjaciół i polski dowód osobisty. Z każdym innym by przeżyła.
W samolocie obok mnie młody Serb z ,,Wilkiem stepowym” Hermana Hesse na stoliku. Nie wytrzymałem i zaczepiłem. Ciężko mu idzie, kończy z niechęcią. Ja w jego wieku stanąłem w połowie. Jak można planować samobójstwo w dzień urodzin… Sam fakt, że była to ulubiona lektura Jimmy Morisona nie wystarczył.
Trwa akcja sprawdzania Rozmów ze Stalinem po polsku. Z mojej pobieżnej kwerendy wynika, że tłumaczenie było z angielskiego, a szkoda, bo język Djilasa jest literacki a nie reporterski. Misza sprawdza stan prawny tytułu w Belgradzie a Włodek polskie tłumaczenie.
Jacek obiecał wysłać podręczny szablon do tłumaczeń z odpowiednią spacją i literą.
,,Ćlanak je postao siv i bez zanosa”- artykuł stał się szary i bez wigoru pisze Djilas po interwencji sowieckiej cenzury w jego eseju na łamach moskiewskiej Prawdy.
Sobota, Wersal. Lazur bez jednej nawet chmury.
Pałac i ogrody okazałe. W środku jednak milionowy tłum i rzeczy raczej marne, pośledniego gatunku, o strychu Napoleona nie wspominając. Jedyną jego zaletą są wygodne siedziska, prawie nieużywane, bo mało kto tam się wspina. Pewnie większość publiki jak przez mgłę kojarzy patrona poddasza z wyrobem cukierniczym albo tanim koniakiem albo czymś podobnym.
Niedziela w Fontainebleau (równoważnik zdania z zadatkami na tytuł).
Hotelowe śniadanie przy oknie. Goldberg w wykonaniu Glouda bardzo inny od wrażliwej, mądrej Christiny Bjork. Jego geniuszowi blisko do szaleństwa. W pewnych momentach wrażenie jakby z trudem trzymał się partytury, gotów uciec w sobie tylko znanym i na pewno jedynie słusznym kierunku.
Bipolarny autystyk, dystonik, hipochondryk Glenn Gloud zmarł kilka dni po swoich pięćdziesiątych urodzinach sparaliżowany potężnym wylewem.
Gdyby nie muzyka zostałby pisarzem. Nie lubił grać Szopena oraz późnego Mozarta, który według niego żył za długo. Można by doczytać i dopisać jeszcze wiele równiutkich linijek z podobnymi ciekawostkami albo wrócić do słuchania Jego Bacha. Podobno są nagrania z których nie udało się całkiem usunąć realizatorom mruczanda Mistrza. Taki miał nawyk, śpiewał kiedy grał.
Poniedziałek. Vichy.
Stara karuzela przy domu zdrojowym, kolorowa z dziećmi i sprawna. Jakże inna od tej w Korei Północnej na rzece Yalu czy tej z Rangunu w Birmie. Obie były zepsute. Koreańska mniejsza więc część dzieciaków mogła kręcić resztą.
Dużo spacerowiczów w ładnych markowych okularach słonecznych. Nie wiem, dlaczego właśnie u nas dodano przedrostek ,,przeciw”. W każdym innym znanym mi języku one są słoneczne, na słońce, z twarzą do słońca. Tylko po polsku…Przeciwpancerne. Antysłoneczne!
Kolacja w wietnamskiej restauracji z chińskimi przebojami w głośnikach. Francuzi bardzo mili, uczynni i umiarkowanie anglojęzyczni. Celebracja życia prawdziwa, nie podpatrzona ani nowo nabyta. Przy wyjściu głośne au revoir od właścicieli i gości przy stolikach. Z wrażenia zaplątał mi się język i duknąłem coś na ,,a”.
Wtorkowy poranek. Zimne bagietki w małym sklepie na rogu. I całe szczęście, że zimne, bo co za dużo.
Wtorek. Awinion.
Na moście pusto bez tańców, za to papieska twierdza ,,z żyłką słoneczną na ścianie”. Może nie od razu ,,fotografia wszystkich wiosen”, ale bardzo ładny zachód słońca w krystalicznym od szturmującego czapki z drzewami mistralu powietrzu.
Miasto cudne, wąskie uliczki lśnią polerowanym przez stulecia kamieniem. Ciekawe jak wyglądał zaraz po ułożeniu. Czy był chropowaty czy tak jak teraz ślizgał przechodniów byle deszczem.
Papieży i antypapieży pewnie noszono w lektykach.
Poranna bagietka w piekarni na rogu tylko za gotówkę. Mam kartę. Stojący za mną Francuz oferuje swój bilon. Kiedy sięga do kieszeni wypada mu paczka tytoniu. Jak kowboj w westernie wyciągam zza pazuchy pudełko belgijskich cygaretek. Francuz częstuje się wręczając mi bagietkę. Cała piekarnia w uśmiechu.
Środa. Cannes.
Wczasowisko na urlopie. Puste bulwary i pierwsze bożonarodzeniowe ozdoby na palmach. Wśród błyszczących jak przewrócone wanny luksusowych motorowych jachtów wciśnięty długi i płaski, w porównaniu z sąsiedztwem bardziej deska niż łódź, żaglowy jacht z Australii. Piękny z charakterem.
Tuż obok festiwalowa hala. Brzydka i bez wyrazu jak ostródzkie kino Świt w likwidacji.
Ogrodzenia budowlanych placów zalepione twarzami laureatów. Tarantino, Penn, Hanks zakrywają sobą wykopy, hałdy rusztowań i kablowe szpule. Ritz, mimo że pusty i w remoncie dalej piększy plażę. Takie miejsce. Inaczej pewnie już się nie da.
Nad portem zachód słońca taki, że prosto w płótno i na Luwr.
GPS wygrał ze mną pojedynek na gęby i wyrzucił nie z tej co trzeba strony Nicei. Nie starczyło czasu na dom Gombrowicza w Vence. Nic to, innym razem.
Na złamanie karku autostradą z leżącymi gdzieś w dole pod chmurami Monaco i San Remo do Mediolanu.
Czwartek
Opera Cavalliego w La Scali. Jaskółka znośna, bo miejsca do przejścia. Na widowni komplet.
Z boku przed wejściem do opery całująca się para. Po drugiej stronie ulicy mała restauracja ze starymi plakatami na sprzedaż. W głośnikach Bach a na półce reprinty francuskich gazet okupacyjnych z przemówieniem fuhrera po zajęciu Paryża. Przeczytałem połowę i zrozumiałem, co wcale nie świadczy o moim francuskim tylko o tekście.
Przy kasie staruszka właścicielka, za barem jej mąż. Mimo wieku kobieta bardzo zadbana z włosami ufarbowanymi na czerń. W jej scenicznym szepcie rozpoznaję siedząc przy stoliku zawartość własnego rachunku. Młoda kelnerka nie może przyjąć płatności kartą. Muszę udać się do kantorka, gdzie po chwili szczątkowym włoskim proszę o doliczenie napiwku. Właścicielka przeszywa mnie badawczym wzrokiem i jeszcze raz potwierdza sumę. Napiwki z reguły giną w terminalach kart i nic z nich nie zostaje dla tych, którym je zostawiamy. W tym przypadku uznałem, że interes mały, bo trzy osobowy plus kucharz stąd zasady bardziej fair. Kiedy wychodziłem, właścicielka wręczyła mój napiwek już w banknocie kelnerce. Wszyscy sobie pożyczyliśmy dobrego dnia.
Akademia i muzeum w pałacu Brera. Korytarzami do ogrodu w atrium. Między rzeźbami oszklone drzwi wykładowych sal. Studenci i profesorzy nie reagują na podglądaczy. Wszystko jest naturalne. Stąd. Tak jak za Leonarda, Rzymian czy u Ateńczyków. Akademia, czyli aula w zagajniku.
W ogrodzie eklektyczna fasada pałacu cała w żółto czerwonych liściach. Palący papierosa na tarasie drugiego piętra mężczyzna dyskretnie odsuwa się by nie zepsuć kadru.
A w mojej Polsce niejaki nomen omen Bąkiewicz świętuje właśnie niepodległość. W sumie dobrze, że nie zdążyłem do Vence.
Sobota trzynastego, Strasbourg. Droga z Grenoble we mgle.
Przedtem szybki lunch w japońskiej restauracji i rozmowa na pożegnanie z chińską kelnerką, po chińsku a jakże. Jest z północy Chin i też słabo u niej z francuskim.
Rozmowy Djilasa wyjątkowe. Prawie jak do mikrofonu i na taśmę. Krystalicznie czyste, bez dopowiedzeń, naoczne czy też raczej nauszne. Mołotow zupełnie inny niż ze świadectw. Machiaweliczny bez żadnych, ale to żadnych złudzeń czy ideałów. Pijak Beria, ciekawe.
Wszyscy mniejsi lub równi wzrostem Stalinowi, który mierzył metr sześćdziesiąt osiem. Podobnie zresztą jak Kamiński – centymetr więcej od Kaczyńskiego i Pablo Escobara. Jeżow miał tylko metr pięćdziesiąt trzy, no i pięćdziesiątki nie dożył.
Niedziela, czternastego.
Porankom nie przystoi byle radio czy muzyka. Dzień niczym dziecko według Leonarda, spłodzony agresywnie będzie niegodnym zaufania. Poczęty natomiast z takim na przykład jak dzisiaj Bachem Lang Langa ma szansę być dowcipnym, żywym i pełnym uroku.
Odpowiedź na mój post o tragedii Izy z Rybnika:
,,Jeszcze Cię to dziwi ?? Żyjemy w katolickim kraju, niestety”.
,,Myślę o tym od kilku dni Milanie. Otóż nie, nie o trzy podgardla na bebechu w purpurze tutaj chodzi, ale o bylejakość tych co wokół, w szpitalu także. Nawet w Teheranie można dobrze się zabawić i dostać ,,troszeczkę kataru”, choć konsekwencje w razie wpadki są tam o wiele poważniejsze niż u nas za uratowanie życia umierającej kobiety”.
Poniedziałek, piętnastego.
Za oknem już nie włoskie lazury a flamandzkie wrony. Kraczą dziś z przekąsem.
Świadectwo Djilasa jest dlatego wyjątkowe, że spisał je człowiek uczciwy, spisał, żeby opowiedzieć a nie tłumaczyć siebie lub innych. Stalin mimo wieku dalej jest demoniczny, zły. Nie może już tańczyć, ale po alkoholu dalej stać go na repertuar jeżący włos na głowie, jak na przykład nagranie sopranistki z wyjącymi psami w tle.
Aparatczycy w Leningradzie byli o wiele bardziej przystępni, ,,ludzcy” od moskiewskich, pewnie przez grozę i okrucieństwa oblężenia, podobne jak zauważa Djilas do tych w Jugosławii.
Wtorek.
Sugar Man w radio przed świtem. I tak trzymać, Dobry początek.
Stalin według Djilasa nie dość, że niski to ze zbyt długimi nogami do przykrótkiego tułowia. Jedynym ładnym elementem w jego fizyczności była głowa i zmieniające odcień żółtawe oczy. Jak u wilka.
Podczas kolacji na Kremlu Gospodarz twierdził uparcie, że Beneluks to tylko Belgia i Luksemburg. Wszyscy dygnitarze przytaknęli mu po chwili zawahania. Djilas chciał zauważyć, że już w samym skrócie litery ,,ne” reprezentują Niderlandy, zrezygnował jednak.
Przypomniała mi się z tego powodu wódka w zatorskiej restauracji z G. i bliźniakami Leon, którzy byli wielcy jak socjalizm i mieli na koncie kilka wyroków. Dzięki podobieństwu zdarzało im się siedzieć od czasu do czasu nawzajem, w zależności od potrzeby. Przy stole tkwił jeszcze niejaki Ropuch, ale on się nie liczył podobnie jak Dimitrow czy Żdanow na kolacjach u Stalina.
Był środek osiemdziesiątych i źródłem informacji wszelkich przed dziennikiem telewizyjnym była lokalna popołudniówka. Wypiliśmy już litr lub półtora, a mimo to atmosfera była jakaś taka śnięta jak nie przymierzając obowiązkowe śledzie, których stos rósł pośrodku stołu z każdą zamówioną kolejką wódki. Rozmowa się nie kleiła, kelnerka ziewała a Jelcze z Żukami za oknem chlapały błotem w drodze nie wiadomo skąd i nie wiadomo po co.
Nagle Ropuch podrapał czoło zwiniętym ,,Wieczorniakiem” i oznajmił, że krokodyle żyją także w oceanie. Na uwagę jednego z Leonów: ,, Jak to kurwa, krokodyl w morzu” Ropuch pomachał znacząco gazetą w roli świadka koronnego. ,, Eeee..” skomentował Leon numer dwa, po czym G. wymruczał pod nosem ( to był już jego trzeci dzień picia bez przerwy), iż są na świecie krokodyle słonowodne. Wszyscy na dzielnicy wiedzieli, że w przerwach od nałogu G. czyta, czyta dokładnie tak jak pije, czyli nałogowo. Podobno przeczytał całą bibliotekę publiczną. G. domruczał jeszcze coś niezrozumiale, ale widać nie zależało mu na ustaleniu prawdy. Wypowiedział się ot tak, z grzeczności.
Nadeszła moja kolej. Problem z Leonami polegał na tym, że jeden z nich był wściekły od urodzenia, wystarczyło byle co, żeby zaczął bić, a jak już bił, to bił do szpitala. G. tłumaczył mi kiedyś, że ten agresywny ma bliznę w kącie ust… Albo nie, że ma ,,dziarę” pod okiem jak ten drugi… Oczywiście nie zapamiętałem i miałem trudniej od Djilasa, bo przede mną oto siedziało Stalinów dwóch. Wybrnąłem z zasadzki cytując jednego z nich : ,,Eee…” Czwarte ,,e” urwał Leon z blizną oznajmiając, że nie ma żadnych krokodyli w oceanie.
Dyskusja skończyła się tak nagle jak zaczęła. Ropuch rozłożył gazetę tylną stroną w sufit ze zdjęciem kobiecych piersi pod tytułem: ,, A w Australii lato”.
Wspomina Djilas absolutnie antysemicką atmosferę na Kremlu po wojnie, co nie przeszkodziło w imporcie do Budapesztu komunistów prawie wyłącznie pochodzenia żydowskiego. W rozmowie o królu Pawle Stalin radzi delegacji jugosłowiańskiej dogadać się z monarchą, wzmocnić i w odpowiedniej chwili wbić mu w plecy nóż. Mówi przy tym zupełnie normalnie, spokojnie jakby pokazywał kierowcy kierunek wjazdu do garażu.
Wczoraj w BBC dzieci na białoruskiej granicy. Przerażone, wymęczone oczy. Musi im być bardzo zimno i obco.
Wtorek. 17 listopada,
Wieczorem Dzienniki Delacroix, który właśnie wybiera się do Cannes i odwiedza Strasbourg. W przedziale kolei żelaznej natrafia na nieciekawe towarzystwo, oprócz tego wszystko w najlepszym porządku. O Szopenie pisze ,,mój drogi”. W Nancy zachwyca się architektonicznymi dokonaniami króla Stanisława (Leszczyńskiego). Płaskorzeźba na sarkofagu przedstawia króla w nocnym negliżu – spłonął we własnej sypialni od zaprószonego ognia. Nie zajechałem, a byłem blisko. Spóźniłem się o kilka stron innymi słowy.
Marek Aureliusz przed zaśnięciem czytał w łóżku przy zapalonej lampce.
Czwartek
Cholera znowu w natarciu. Odbije nam się czkawką jak Rzymianom przed laty. Za długo to trwa, za dużo daje czasu z miejscem do namysłu. My tu w kosmos, my w treningi, my w dobrobytu budowanie a tu proszę: śmierć. Bezczelna łajza, kostucha wredna całkiem jak w średniowieczu jakimś! No jak tak można?! Nieładnie, oj nieładnie… Po prostu nie wypada tak na chama całym kościotrupem przez drzwi się ładować. To jak to? Żadnej już nad losem nie mamy kontroli? Te wszystkie zdrowe i niezdrowe nawyki żadnego sensu już nie mają? A wszystko co robimy lub nie to tylko czasu w przenośni i dosłownie zabijanie?
Konfesje powinny się teraz wzmocnić, nadchodzi czas obietnic nie z tej ziemi.
W Guardianie wywiad z Rodem Stewartem, między innymi o piosence ,,The killing of Georgie” i budowaniu modeli kolejowych.
Delacroix kazał spalić większość swoich dzienników tuż przed śmiercią. Jego opiekunka i przyjaciel Jenny nie wykonała tego polecenia. Umierał uśmiechnięty z do końca żywym umysłem. ,,Miał w głowie słońce, a burzę w sercu”. Wina zawsze pił doskonałe, dopiero na sam koniec zrezygnował z nich na rzecz owoców i lodów, od których dostawał gorączki. Za życia ominęła go popularność. Żył samotnie. Pracował jak drwal. Długo rysował zanim przystąpił do malowania. Przyjaźnił się z Szopenem i George Sand.
Piątek, szósta, radio. Wiadomo.
Jutro wylot do Polski na krótko, potem powrót znowu na krótko i Bałkany na dłużej. Obliczam w pamięci zapasy lektur, gdzie co zostało i gdzie co kupić.
W moim flamandzkim miasteczku nic się nie dzieje. I tak chyba już od dwustu lat. Wczoraj knajpa na rogu wystawiła namiot ze sceną. Występy tylko weekendem. Palić można za to cały czas. Fryzjer nie przyjmuje kart a jego lustra zawsze są puste. Nowej kolekcji kuchennych noży w supermarkecie przy kościele nie można kupić. Trzeba najpierw zebrać punkty. Od tygodnia w ramach walki z zarazą nie wolno tam zostawiać koszyków przy kasie, należy je odnieść przez piszczącą alarmem bramkę i wrócić po rachunek. Starszy sąsiad zza rogu spaceruje ulicą wsparty o balkonik. Chodnik jest niewygodny. Sąsiad idzie z prądem pozdrawiając wyprzedzające go ciurkiem pojazdy kciukiem lewej dłoni. Nie odwraca się. Reaguje na dźwięk także mojego roweru. Delacroix cenił Flamandów za ich wyjątkowość w normalności, z której światłem i kolorem wydobywali to co nieoczywiste. Nie radzili sobie natomiast jak pisze w przedstawianiu rzeczy nierealnych, fantastycznych. Boginie, demony czy herosi byli z reguły nieporadnie przebranymi sprzedawcami, przypadkowymi statystami prosto z ulicy albo fryzjerskiego stołka.
Sobota, 20 listopada.
Economist o planach transformacji kolei żelaznych w Europie. Nareszcie! Sprawdziłem, z Paryża do Warszawy jest mniej więcej tyle co z Pekinu do Szanghaju, czyli pięć godzin pociągiem, innymi słowy tyle samo lub nawet mniej niż samolotem licząc transfery i kolejki do bramek.
W tym samym wydaniu komentarz czytelnika ze Stanów na temat nazwy ,,Polexit”. Za solidna w wymowie. ,,Pout” is enough.
W samolocie podcast z Katarzyną Kasią o stoikach i granicy własnej sprawczości.
Potem wywiad z Glennem Gloudem nagrany przed półwiekiem, gdzie tłumaczy swoją czteroletnią nieobecność na scenie. Wypowiada się w sposób jasny i z humorem, bez żadnego zacięcia. Granie na scenie jest dla niego stratą czasu oraz energii. Tylko w studio jest w stanie zapewnić najwyższy poziom swoich interpretacji. Last but not least więcej ludzi ma szansę wysłuchać płyty niż kupić bilet na koncert.
Niedziela. Polska z listopadem i na odwrót.
Lubię wieści z Czech. Jak daleko stąd, a jak blisko. Radio w aucie odbiera ich stacje.
Ten sam odbiornik nie wiedzieć czemu przerzuca ,,maryja” grając kilka tylko słów. Duchowni mówią wolno stąd nikła szansa na całe zdanie. Łatwo ich rozpoznać po queerowskim tembrze pieśnią i mową. W sumie, jeśli iść za znaczeniem i duchem słowa to katolicki celibent jest bardzo queer tak w sensie seksualności jak i w tym prostszym, zewnętrznym: gestach oraz kostiumach.
W czeskich elitach jest zdecydowana nadreprezentacja katolików w porównaniu z laickim społeczeństwem. Podobnie choć jeszcze bardzie wyraziście rzecz ma się z katolikami w Indonezji. Miałem okazję kiedyś zjeść kolację z redaktorem naczelnym ich najbardziej czytanego dziennika, katolikiem. Stanowią mniej niż 4% ludności największego muzułmańskiego kraju świata. Są w biznesie, akademii i wojsku. Poprzedniego dnia wybrano Franciszka. Zamówiliśmy pamiętam wino z Argentyny.
Poniedziałek i dalej listopad.
W gliwickim radio Fest grecka zorba śpiewana śląską godką. Pięknie.
Wtorek.
Analfabetyzm funkcjonalny dotyka prawie 20 % Polaków. Czytają, słuchają i chuja rozumieją. W sumie, to by się zgadzało.
Środa.
W belgradzkiej gazecie artykuł o kelnerach. Artykuł tak jak temat nader poważny.
Dla mnie prawdziwy kelner to instytucja, przyjaciel i opiekun w jednym. Bez słowa potrafi odgadnąć nastrój i potrzebę, czyli przynieść bez pytania drugą rakiję przed posiłkiem albo podać suvą pitę ze śliwkami na deser i potencję przed ewidentną randką. Nie darmo Bohumil Hrabal poświęcił jedną z najpiękniejszych swoich powieści zawodowi kelnera. Bardzo trudno o prawdziwego kelnera na północ od Dunaju. W Polsce to jak dąb Bartek czy życzliwość, a więc rzadkość. Obrażony na Wszechświat, lisio przymilny albo betonowo obojętny, quartum non datur.
Kiedy po dłuższej przerwie wchodzę do ,,swojej” kafany w Belgradzie to od wejścia czeka na mnie rząd kelnerów z rękoma wyciągniętymi do uścisku. I nie jest to żadne włazidupstwo tylko wyraz szczerej sympatii. Znamy się od dwudziestu lat i wiemy o sobie więcej niż niejeden znajomy czy kolega z wojska, w którym nigdy nie byłem.Z szefem sali Srdjanem witamy się ściskając, jebiga, hierarchia!
W Chinach byłem świadkiem, jak obrażona kelnerka odrzuciła napiwek. To był jej zawód i tyle. I nic więcej oczywiście.
Kiedyś w trzygwiazdkowym hotelu na chińskiej prowincji zadzwonił do drzwi mojego pokoju robot. Mało nie padłem z wrażenia. Robot był wielkości pralki i oferował napoje, słodycze oraz zupy w proszku. Zaliczywszy kopa w korpus mruknął tylko coś do siebie i pojechał straszyć dalej.
Kelnerzy wiedeńscy to prawdziwi profesjonaliści, jednak cokolwiek dla mnie zbyt prędcy, zbyt celowi.
Francuscy, włoscy … We Francji raczej szef kuchni, przynajmniej w małych restauracjach wychodzi w trakcie i ,,robi atmosferę” pytając o wrażenia. Londyńscy, szkoda gadać. Amerykańscy (nie znam Nowego Jorku) zdecydowanie lepsi od jedzenia i bardzo z reguły sympatyczni, nie tylko chyba przez terror napiwków.
Tureccy najszybsi na świecie, tajscy wręcz przeciwnie.
Północnokoreańscy przestraszeni z rozbieganym wzrokiem. Wiadomo im stół groźniejszy tym większa szansa na resztki z niego.
Japońscy perfekcyjni. Kiedyś jeden z nich przywitał mnie po polsku, dobrze, że byłem trzeźwy, bo była to moja pierwsza wizyta tam.
Ciekawe jacy kelnerzy będą na księżycu? Jeśli chcemy, żeby to byli ludzie a nie roboty to trzeba już teraz zacząć o to walczyć. O ludzki wymiar kosmicznej usługi. Bądźmy ludźmi także na księżycu!
Czwartek
Łódź słoneczna, Łódź Fabryczna i bezludna, Łódź cudowna. Dobrze jest mieć swoje miasta na świecie. W rankingu łeb w łeb z Belgradem. Szanghaj i Londyn ex aequo miejsce drugie. Czarny koń gonitwy to Singapur. Pożyjemy, zobaczymy. Sajgon z Bangkokiem na pierwszy rzut walizką wyglądają obiecująco, po pewnym jednak czasie wymagają podróży. Wrocław poza konkurencją z powodu emocjonalnego stosunku jednoosobowego jury.
Herling Grudziński w połowie lat dziewięćdziesiątych powiedział, że brak zachwytu nad Łodzią jest złym świadectwem dla obserwatora. A to David Lynch o Łodzi zimą:
“It has beautiful winter light, low-hanging grey clouds. The architecture and factories and leafless trees—it’s beautiful.”
Dodać należy listopadowy, bezwietrzny poranek z lśniącą we mgle Piotrkowską. Wystarczy tylko stanąć tyłem do Placu Wolności gdzieś na wysokości numeru dwadzieścia cztery. Widać stamtąd, że ani ziemia nie jest płaska ani Łódź równinna.
Koniec listopada.
Dżdżysto, chmurno i do dupy a jedyna palma to margaryna, która leży w sklepie.
Ludzie tutaj nadal chodzą na ,,dworskie”, czyli po karłowatą i zmarzniętą marchewkę z państwowego pola nie przez biedę chyba, ale dla zasady ustanowionej wiekami tradycji, żeby kraść od tych co im się lepiej wiedzie.
Jeszcze nie strach, ale już niepokój w oczach wielu. Kolejna fala, kolejna odmiana, kolejne ofiary. Wczoraj czytałem krótką historię największych epidemii. Pierwszy raz w życiu pomyślałem o człowieku średniowiecznym jak o kimś bliskim. Dotychczas był dla mnie odruchowym przegrańcem z popsutymi zębami, w brudnych gaciach i strachu przed ciemnością. Noc wtedy była absolutna a światło jej nieprzekraczalną granicą. Podobno kochano się wtedy bardzo intensywnie i takoż nienawidzono.
Uwiera mnie współczesna letniość. Ciasto bez cukru, piwo bez alkoholu, marihuana bez THC i życie bez życia, bo tak zdrowiej. A skoro o zdrowiu, to trzecia dawka dudni w barku, dudni.
Wtorek, ostatni dzień listopada.
Flandria, marnia oraz chmury. Śląsk na pożegnanie sypnął śniegiem. Dzień zaczyna się tutaj o ósmej trzydzieści.