Wrzesień. Belgia. Miasteczko.
Balon nad kościołem i poruszenie w mieście, w którym jak powszechnie wiadomo nic, ale to nic nigdy się nie dzieje. Łatwo się jest też domyślić, że to tylko pozór.
Kolacja ze znajomymi. K. w trakcie studiów dorabiała jako stewardesa. Szkolenie dziewcząt obejmowało ,,management sytuacji beznadziejnych” jak je sam nazwałem , kiedy wiedząc o rychłym końcu muszą według stosownych regulaminów zbierać do worków buty pasażerów, instruować jaką pozycję przyjąć, jak usadzić dzieci i tym podobne. To bardzo praktyczna wiedza a z zachowaniem proporcji użyteczna także w życiu, tej najdłuższej z podniebnych podróży, która zawsze kończy się katastrofą.
Belgia.
Wywiad w BBC z dyrektorką szpitala w Ukrainie. Musi zajmować się nie tylko operacjami i administracją, ale także psychoterapią, pomocą dla potrzebujących i własną rodziną. W ciągu pół godziny wywiadu dzieje u niej tyle co u wielu z nas w całym życiu. Nastolatka nie przeżyła operacji po wybuchu rosyjskiej bomby. Jej ojciec zginął na miejscu. Została tylko matka, ranna, sama w obcym miejscu i bez pieniędzy. Jej dom jest o cały kraj, całą Ukrainę dalej. Nie chce chować swojego dziecka w mieście, gdzie nikogo nie zna. Musi zorganizować dziewczynce suknię ślubną w jakiej według ukraińskiej tradycji chowane są nastolatki. Może jakaś używana? Potem jeszcze krematorium. Może jakaś zniżka? Wszystkim tym zajmuje się dyrektorka szpitala, świetlana postać mrocznych czasów.
Wtorek, 7 września.
Przypomniały mi się któreś tam urodziny w Szanghaju. Bardzo samotne pośrodku osiedla wielkości Ostródy. Na kolację zamówiłem McDonalda z colą. Bez frytek. O zmierzchu okno mojego dwudziestego drugiego piętra pocięła kolorowa pajęczyna mrugająca żółtoczerwonymi koralikami samochodowych lamp nanizanych na autostrady aż po granicę z prowincją Zhejiang. Ogromny diabelski młyn przy skrzyżowaniu popędzał kierowców wte i wewte. Obraz był niemy, słychać było tylko mnie. Następnego dnia wstałem w bardzo dobrym nastroju.
Środa, 8 września.
Bywają takie dobre poranki, których aż szkoda dla nadchodzącego dnia. Zdarzają się jednak i takie dni, które mogłyby solidnie zawstydzić świt, gdyby nie to, że on zły, bo zły, ale już był i nigdy więcej się nie powtórzy.
Dzień następny.
W słowackiej biografii Macha o spotkaniu z Eichmanem w bratysławskim hotelu Carlton jesienią. Istniała Czechosłowacja, w Europie panował pokój a Eichmann dopiero co przyjechał do Wiednia w imieniu skromnego jeszcze wtedy referatu IV D 4.
Zmarła brytyjska królowa. Internet przeżywa na całego.
Wieczorem we flamandzkim radio God Save the Queen Pistolsów. Sztuczna inteligencja w akcji, tym razem przy układaniu repertuaru a propos.
To duże niedopatrzenie ze strony cyfrowych mesjaszy, że nie wprowadzili jak dotąd na swój bazar erzatzu śmierci. Można się u nich ruchać, zabijać a nie można zniknąć. Coś nie tak. Myślę tu o prostej aplikacji, która by nas po śmierci usuwała ze wszystkich kontaktów, programów, komunikatorów i subskrypcji. Click & Dead nazwijmy ją roboczo.
Deszczowa sobota. Szwajcaria, Bazylea.
Zaraz po bombardowaniach NATO Belgrad dostał stąd stare zielone tramwaje. Pamiętam obsługiwały wtedy linię numer 3 z Rakovicy do centrum. Do dzisiaj jeżdżą i do dzisiaj wyglądają pięknie. Kiedy kilka lat temu w londyńską bardzo ciemną noc oglądałem nakręcony w latach osiemdziesiątych ubiegłego wieku Shoah Lanzmanna, to rozpoznałem Bazyleę właśnie po jeżdżących w tle kadru tramwajach.
Nie wytrzymałem i zajrzałem do Wiki, a tam zdjęcie tego właśnie starego, zielonego pięknisia z liczbą 3 jak wół nad czołem. Może to był warunek daru Bazylei dla Belgradu? Macie za darmo, ale musi jeździć tylko na linii numer 3? Może obdarowani nie mieli wtedy środków na zmianę numeru a prowizorką nie chcieli szpecić dostojnego piękna sunącego wśród ruin, biedy i dwudziestoletnich samochodów jakie były wtedy normą w Belgradzie, bo średnia pensja 30 niemieckich marek tylko na takie wystarczała. Sunął więc zielony tramwaj ze szwajcarskim numerem trzy po belgradzkich szynach, wygodny i ze wszystkimi szybami, których bomby nigdy nie miały okazji rozbić, wiadomo Szwajcaria, sunął sobie przez biedną Rakovicę , zielony Topćider by wjechać do centrum od strony Sajmiśta szafując na lewo i prawo spokojem, solidnością, dostatkiem. Był jeżdżącym dowodem na istnienie innego, lepszego świata coś jak aromat Pewexu w czasach octu i poruty, zmysłami bezbłędnie rozpoznawalny: kompozycja zapachowa kosmetyków Old Spice, dobrych papierosów oraz gum do żucia z Donaldem. Dokładnie tak pachniały moje pierwsze sztruksy tam kupione. Zielony Tramwaj Numer Trzy, niech mu szyna gładką po wsze czasy będzie!
Po przejechaniu szwajcarskiej granicy pierwszy raz w życiu ustawiłem Swiss Cllassic w samochodowym radio. Przez tyle lat słuchałem tej stacji tylko przez internet. Miłe uczucie. I co najważniejsze nie rozczarowuje tak jak spotkanie kogoś znanego tylko z kabla.
Niedziela.
Szwajcaria, Austria, Południowy Tyrol, Włochy. Na świecie jest zdecydowanie za dużo aut a w Alpach tuneli. Jeden ciągnął się kilkanaście kilometrów bez przerwy i w pewnym momencie oblepił auto wredną mgłą. Musiałem ostro przyhamować myśląc odruchowo, że to od środka.
Przełęcz Brenner. Tutaj Benito usłyszał od hitlera, że nie interesują go Niemcy z Południowego Tyrolu. Jak chcą, to mogą sobie zostać we Włoszech, jak nie mogą wyjechać do Rzeszy. I wyjechali. W Poznańskie. Na krótko.
Victoria Venetta w samo południe.
Miasteczko podgórskie z palmami i rwącym potokiem w centrum. Zbytecznym dodawać, że piękne. Śliczna ukraińska kelnerka w wiekowej trattorii. Usłyszała język i podeszła. Zdawkowa wymiana serdeczności. Na koniec zamiast do widzenia moje Slava Ukraini i jej automatyczne wręcz, odruchowe: Herojam Slava! Nowy konwenans okupiony krwią niewinnych ludzi.
Treviso po południu.
Wiadomo, piękne. Na rynku meeting miejscowych idiotów: Vota la vita: precz z wojną, unią europejską, NATO i szczepionkami. W ogóle ze wszystkim precz. Profesjonalne brawa, raczej przećwiczone. Jak zwykle tutaj wszystko bez większego zacięcia, z dystansem, nie sposób fanatyczyć w takich okolicznościach.
Wenecja, późny wieczór.
Pomost przed tanim mieszkaniem wynajętym online. Przed wejściowymi drzwiami mała przystań na jacht i motorówkę. Wyniosłem kuchenne krzesło do wypicia piwa i spalenia cygaretki nad kanałem. Właściciel białej motorówki wziął mnie za tubylca. Pewnie przez to kuchenne krzesło. Pożyczyliśmy sobie dobrej nocy. Cisza. Kanałowa peryferia, wenecki zaułek migocący odbitym w wodzie światłem. Od teraz wprowadzam na kilka kartek zakaz używania wiadomego słowa na ,,p”. Wiadomo Włochy, wiadomo Wenecja. Mieszkanie lichutkie, ale widok z okien szczodry, hojny!
Wertuję internet w poszukiwaniu Wenecji Vivaldiego. Niestety z tego nic. Wszystko zniszczone a to przez Napoleona a to przez żywioły. Żył sobie tutaj monsignore Vivaldi a jakoby w ogóle go tu nie żyło. Gdyby nie muzyka człowiek gotów byłby zwątpić. Muzyka nigdy nie kłamie. Ona jedna.
Właśnie śniłem dzisiaj fragment, kilka zaledwie uderzeń w klawisze Wariacji Bacha (dałbym się żywcem pokroić, że grał Schiff) i już już dochodziłem do jakiegoś niesłychanego odkrycia na miarę co najmniej bomby atomowej, kiedy sen wszedł w zakręt, zmienił kierunek, zmętniał, spłowiał i tyle po nim zostało. Szczęście, że choć tyle zapamiętałem.
How tall is Vladimir Solovyov? Jak wysoki jest sowiecki dziennikarz ? At 58 years old, Vladimir Solovyov height is 5 ft 4 in (164.0 cm). Tak sobie właśnie myślałem, szukałem i znalazłem. Krótkie ręce, zacięty ryj i spuchnięty wzrok. Ciekawe co będzie robić po upadku swojego właściciela. Nie życzę mu źle, niech przeżyje to zawsze ciekawsze dla historii niż jakaś tam na chybcika egzekucja.
Wtorek, Wenecja.
Wodny autobus w drodze na lotnisko. Pogrążeni w telefonach pasażerowie nie zwracają uwagi na to co wokół. Może oglądają zamieszczone w internecie filmiki z mijanej właśnie Wenecji.
Walka z gołębiami w kawiarni w Weronie. Sąsiad używa lokalnej gazety, ja nogą szturcham krzesło, z którego prosta już droga na stół z talerzem darmowych chipsów. Gołębie są bezczelne, dodatkowo kłócą się między sobą. Sąsiad coraz bardziej nerwowy, wstaje, siada w końcu odchodzi. Proszę kelnerkę o zabranie darmowych przekąsek. Gołąb siada jeszcze raz na krześle, nie przeganiam go teraz. Sprawdza stół, kręci durnym łbem i odlatuje. Może nie szekspirowski ani romantyczny, ale jakiś dramacik wykrzesać by z tego szło.
Padwa. Dużo młodych, uśmiechniętych ludzi. Dodają piękna miastu, nie na odwrót. Studiował tu Kopernik i Kochanowski. Jakoś nie mogę się tego dopatrzyć. Obiad u Chińczyków z Wenzhou. Krótka z nimi konwersacja na to i owo bez tym razem zbytniej sensacji ze strony rozmówców oraz otoczenia.
Koktajl Campari Spritz jest moim osobistym odkryciem sezonu, ba może nawet dziesięciolecia. Nie dość, że pyszny to jeszcze ładny. Wiadomo, Italia. Wczoraj wypiłem cztery. Wiadomo, ja.
Tłum w kolejce do balkonu, pod którym Romeo wzdychał do Julii. Nic dziwnego, że im nie wyszło. Szczególnie, że nigdy ich nie było. Balkon ma raptem sto lat ale jak to mówią bałtyckie rekiny biznesu: ,,przyjął się” zupełnie jak niegdyś góralskie ciupagi z wypalonym napisem Sopot przy obuchu .
Skoro już o obuchu mowa to następna w kolejce Florencja niczym tenże walnęła mnie w łeb. Brzydota, tłumy, kramy i tandeta. Tak szpetnie i nieprzyjemnie, że nie obroniła tego ani katedra z kolejką długą kilkadziesiąt świebodzińskich Jezusów ( z koroną) ani wyjątkowy most Ponte Vecchio ze sklepami poustawianymi ,, jeden na drugim” zupełnie jak na targu w chińskim Shaoxing. Nie chce mi się drążyć sprawy, ale mój polski nos wyczuwa tu jakiś historyczny przekręt, ktoś musiał nieźle w łapę był wziąć, żeby na to pozwolić. Piętrowe sklepy na moście, archetyp współczesnych shoping malli tyle, że o niebo w przenośni i dosłownie ładniejszych.
Nieważne czytelniku: jeśli wybierasz się do Florencji to zmień plan. Jeżeli nie możesz tego zrobić, to zwiedź ją o jakiejś specjalnej porze. Może to być północ, koniec świata albo wybuch nowej zarazy. Na jedno wyjdzie.
Amerykanie głośni jak niegdyś Chińczycy, szczęście, że nie plują na chodniki. Z Wenecji do Nowego Jorku bezpośrednie loty przywożą masowo dobrego, drogiego turystę, dla którego Europa to dżungla więc dla pewności wynajmuje tylko amerykańskie hotele.
Uratowała się w moich oczach i uszach Florencja ,,Sewilskim cyrulikiem” wieczorem. Sala pełna, aż po dach. Głównie miejscowi i trochę nas, przyjezdnych. Pięknie, śmiesznie, wzruszająco. Do tego właśnie służy opera. Tylko w przerwie mały zgrzyt, bo obyci zapłacili za napoje przed przedstawieniem, więc musiałem odstać kasę oraz bufet. Ledwo zdążyłem wypić swojego campari spritza, prawdziwe odkrycie tego sezonu.
Środa, czwartek, świątek, piątek.
Po Florencji Sienna, która przywitawszy ostrą burzą pożegnała się pięknym popołudniowym słońcem. Miasto zjawisko, co tu więcej pisać. Sienna jaka jest każdy widzi, że posłużę się cytatem z księdza Chmielowskiego. Na głównym placu rozsiadła się grupka młodzieży z Bośni. Żartowali głośno z siebie w ,,naszej” mowie.
W Siennie na piętrze starej piwiarni cichy i piękny śpiew w obcym języku. Wsłuchuję się uważnie, śpiewają po ukraińsku. Sądząc po twarzach schodzących z góry to artyści, może nawet zawodowi śpiewacy stamtąd.
Droga do Pisy wyjątkowo opłotkami a nie autostradą. Winnice, domy na szczytach wzgórz, stare budynki przy drodze, ludzie w barach a dziury w drodze. Piknie.
I sobota, i niedziela.
Jezioro Como słonecznym popołudniem zatyka (jak ruskie kakao) kolorem zieleni, skał i lodowatej (chyba) wody.
W mediach wrzawa, że Putin chory, bo go Erdogan pod rękę prowadził. Otóż nie prowadził tylko szedł pod rękę tak jak zwykł chodzić ze mną Rufi w Istanbule i wielu innych mężczyzn na Ordu Caddesi, Laleli, Beyazicie, Zeyntinburnu itd. I nie jest to znak choroby ani seksualnej preferencji, ale przyjacielski obyczaj. Bardziej w tym obrazku zastanowić powinna niezwykła fraternizacja głowy byłego imperium z głową byłego imperium, niegdyś przecież nie do pomyślenia.
W hotelowej stołówce starsza pani skrzętnie sprawdza wypisane widokówki. Każda ręcznie, każda do innej osoby. Nigdy się już te widokówki nie spotkają, nie zamienią adresem.
Mają szansę na dwa, no może trzy polubienia i raczej żadnego ,,hejta”, chyba że Starsza Pani jest osobą przewrotną i z oryginalnym poczuciem humoru. Któż to może wiedzieć?!
La Spezia. Słońce, wiatr, morze i restauracja na małej barce. Wrześniowy bezruch w porcie jachtowym obok. Żadnych motorowych kreatur za miliony dolarów, tylko poczciwe jachty na wiatr i miłość można by napisać.
Za plecami huczy mi Amerykanin, huczy donośnie, głupio i przeklina zamiast przecinków. Zaczynam więc ,,tubalić” po polsku, o niczym. Milknie. Kolejny raz dźwięk innego języka wycisza amerykański. Ciekawe o co w tym chodzi.
Parma piątkowa spokojna z lokalnym tłumem w śródmieściu. Gospodyni ze Lwowa odpowiada zdawkowo na moje ,,Slava Ukraini” ,,Herojam Slava”…
Środa ,21 sierpnia.
Droga ze Strasburga prawie pusta w porównaniu z resztą podróży. Korek w Liege, gdzie kiedyś pracował Edward Gierek.
Pewna bardzo profesjonalna organizacja charytatywna zatroskana losem ukraińskich dzieci, organizacja w której średnia pensja pomagającego jest arytmetycznym sześcianem miesięcznego ochłapu wspomaganego ( nie wliczając w to przelotów klasą biznes i noclegów w najlepszych hotelach – jak tu już kiedyś pisałem w zorganizowanej niczym przestępczość charytatywności chodzi o to, żeby pomagać a nie pomóc), otóż owa zacna organizacja z triumfem obwieściła, że po trzech latach żmudnych narad, konsultacji, burz mózgowych i bezsennych nocy doprowadziła do podpisania memorandów tak zwanego wspólnego zrozumienia i deklaracji dobrej woli z niektórymi przedstawicielami sił zbrojnych Zachodu o liście dobrych zasad prowadzenia wojny, czyli kanonie zdobywania miast przy zachowaniu minimalnej liczby ofiar cywilnych w tym szczególnie dzieci, które są target grupą rzeczonej organizacji. Uff!
To oczywiście początek długiego procesu, którego celem jest takie podniesienie stopnia świadomości kanonierów, aby w przyszłych wojnach nie ginęli cywile. Gdyby pójść za ciosem i amunicję zastąpić różowymi piłeczkami z pluszu to wojna zmieniłaby się w darmową dystrybucję zabawek, co z kolei mogłoby odebrać szacownej organizacji monopol na pomaganie dzieciom i w ogóle byłoby bez sensu, bo jak to tak bez wojen żyć!? A właściwie zabijać. Głupio jakoś.
Sąd w Moskwie ogłosił wyrok w sprawie deputowanego dzielnicy Krasnoselskaja w Moskwie Alieksieja Gorinowa: Siedem lat po szczodrej apelacji zmniejszone do sześciu i jedenastu miesięcy, wiadomo czekistowskie poczucie humoru. Pan Aleksiej sprzeciwił się konkursowi rysunków dziecięcych z powodu wojny, na której giną dzieci. Pan Aleksiej na zdjęciu z sądu ma piękne oczy i mądrą, szlachetną twarz. Pan Aleksiej jest wielkim człowiekiem, bohaterem oraz nadzieją na lepszą przyszłość. Pan Aleksiej jest Rosjaninem.
Czwartek, 22 września. Imieniny własne.
Jak złamać ramię. Według Guardiana to oprócz wyszukiwarek lotów do Erewania i Istambułu najczęściej pojawiające się pytanie w rosyjskim internecie po ogłoszeniu branki przez leningradzkiego taryfiarza. Radio Erewań bez dwóch zdań tyle, że niewinni ludzie giną co dzień i naprawdę.
W rosyjskiej Meduzie poradnik ,,Gdzie uciekać”, czyli spis krajów dostępnych dla właścicieli ,,zagranpaszportów” bez wiz oraz paszportów zwykłych. Dla tych ostatnich do wyboru pozostaje Białoruś, Kirgistan, Kazachstan oraz Armenia.
Piątek, pierwszy dzień jesieni. Ciemno, głucho i nadranie.
Dziewczyny w Iranie zrywają chusty z głów. Dziewczyny w Rosji protestują przeciw brance.
Czytam Lunatyków książkę o genezie wojny światowej. Pierwszą próbę podbicia Burów Anglicy przeprowadzili nieoficjalnie, przebrani za ochotników. ,,Zielone ludziki” powiedzielibyśmy dzisiaj. Na światowych salonach szli w zaparte, że z tą agresją nie mają nic, ale to nic wspólnego.
Na łamach Springer Link naukowcy z Uniwersytetu w Mediolanie po zbadaniu dostępnych danych dotyczących ekstremalnych zjawisk pogodowych dochodzą do konkluzji, że to nic nowego i nie ma związku z ociepleniem klimatu. Apelują, żeby w ocenach zjawisk kierować się naukowymi danymi a nie zbiorową histerią, bo tylko w ten sposób jako ludzkość możemy odpowiednio wykorzystać nasze ograniczone środki do walki ze zjawiskami naprawdę groźnymi jak zanieczyszczenie środowiska czy naturalne katastrofy.
Czyżby na próżno nasza walka ze szpetnymi wiatraki przeciwko ociepleniu, którego jest ale go nie ma?
Ławrow z telewizora komentuje referenda. Ucieka ze wzrokiem. Nie ma nic do powiedzenia i chyba o tym wie.
26 września, poniedziałek cały w chmury i ponury. Życie krótsze od najdłuższego o jeden dzień.
Zmarła Hilary Mantel, genialna brytyjska pisarka historyczna. Pamiętam tramwajowy nasłuch jej wykładu w ramach Reith Lectures w dobry i letni wrocławski wieczór. Pięknie mówiła o autorce ,,Dantona” Przybyszewskiej, jej pasji i życiu z duchami. Mówiła o niej ,,Stasia” bez wyczuwalnego akcentu. Z wrażenia przejechałem wszystkie przystanki lądując na miejskich rogatkach. Noc była już gęsta i jeszcze gorąca. Ruszyłem przed siebie.
Wtorek, 27 września. Pada.
Prognoza na dziś zmienna. Najpierw deszcz potem mżawka, po mżawce ulewa a na koniec lekki deszcz. Jest jeszcze deszcz wredny, zacięty wiatrem w pysk. Pyskówa? Nie musi być wcale intensywny, dobry wiatr umie pyskować byle mżawką. Dodałbym jeszcze deszcz bez sensu i charakteru, szczacz co to leje się na świat bez sensu i konsekwencji, tu pokropi, tam pomoczy a wszędzie wszystkich zdrowo wkurwi. Deszcz niezapowiedziany, jak grom z jasnego, czyli tęczownik pospolity, do przebaczenia w sumie z uwagi na kolorową niespodziankę widzianą spod parasola. Jadownik: wichurą cięty deszcz na przymrozie.
Nauka życia w deszczu. Podpatruję miejscowe sposoby radzenia sobie, bo ludzie tutaj raczej uśmiechnięci od rana, mimo że wredne chmury zjadły słońce. Silne światło w pomieszczeniach, to znany sposób z rejonów polarnych. No i puby pełne od południa. Zaczynam rozumieć skąd ta alkoholowa moc podawanych w kielichach lokalnych piw. Trzeba będzie przetestować, taki to już los.
Środa, 28 września. Wiadomo, w oczy nie świeci.
Kolejny odcinek nowego Władcy Pierścieni wybrzydzaniom krytyków i znajomych wbrew wciąga mnie jak ta lala i dobrze mi z tym.
,,Как солдату РФ сдаться в плен”- jak rosyjski żołnierz może się poddać, czyli niezbędnik jeńca ochotnika. Dokładne informacje dostępne są telefonicznie: +38 093 119 29 84 i w komunikatorach a te najważniejsze wypisane dużą literą: Odepnij magazynek i zawieś broń na lewym ramieniu z lufą w dół. Podnieś i pokaż puste ręce. Podnieś białą szmatkę. Krzycz głośno „Poddaję się!” Podejdź na polecenie. Spełnij wymagania Ukraińców.
Sądząc po obrazkach z kremlowskiej telewizji poddawanie się jest lepiej zorganizowane niż sowiecki pobór. W jakimś okręgu wezwano matkę dwójki dzieci i artystę inwalidę. Ten ostatni naraził się niegdyś donosem na szefa komisji uzupełnień.
Jeńcy ochotnicy mogą liczyć na dyskrecję i nie podlegają obowiązkowej wymianie na Ukraińców z sowieckiej niewoli.
Czwartek, 29 września.
Bez kosztowa śmierć, reportaż wojenny o sposobach na tanie zabijanie.
W BBC wywiad z Popowem, kremlowskim dziennikarzem, politykiem i gospodarzem popularnych programów telewizyjnych. Prowadzący Stephen Sackur strzelał w ofiarę pytaniami z cyklu tych ogólnoludzkich, zasadniczych. Rudymentaria nie zdołały jednak zbić z pantałyku wprawionego w bojach interlokutora, który odstrzeliwał się tubalnie oraz rytmicznie jak sowiecka armata na froncie w Donbasie.
Popow ani razu nie ,,zazgrzytał” w swojej wersji rzeczywistości. Przedstawił koherentną wizję tego co widzimy tyle że na odwrót, czyli z drugiej strony frontu.
Poważne media o bombie atomowej. Przysłówek ,,kiedy” zajął miejsce starego, poczciwego ,,czy”. W końcu mamy szansę zabić się kompletnie. Nie będziemy przecież czekać na kometę jak te głupie dinozaury! Człowiek potrafi.
Andriej Rublow – tak mi się dzisiaj skolażowało pod wpływem zdjęcia w rosyjskiej Meduzie przedstawiającego rosyjskiego lekarza w celofanie nad rzędem trupów w mundurach.
https://meduza.io/feature/2022/09/28/esli-chestno-oni-vse-tam-pogibnu
Wojna to nie jest mecz pożal się pożal polskiej reprezentacji w piłkę nożną, a taki przekaz dominuje w mediach nie tylko zresztą polskich, że jeszcze chwila, jeden rzut wolny, dogrywka i wygramy nie dostrzegając przy tym możliwości atomowego remisu kiedy nie będzie miał już kto komu śpiewać, że nic się nie stało. Bo faktycznie stanie się tylko jedno wielkie NIC.
Dzięki przełomowym odkryciom, innowacjom i generalnie mówiąc postępowi nie musimy już zabijać się osobiście, wyręczą nas w tym roboty, drony oraz sztuczna inteligencja. Nam pozostaje dać się tylko zabić.
Przypomniał mi się koniec Miloszevicia w 2000 roku. Ktoś z Belgradu dobrze obeznany ze wszystkim co na ekranie oraz za kulisami powiedział mi krótko: On przegrał wojnę i tutaj kończy się jakakolwiek polityka. Pokonany wódz ma do wyboru śmierć z rąk własnych albo doniedawnych przyjaciół. To całkiem prosta zasada, odwieczna i na swój sposób sprawiedliwa.
Piątek, koniec września jak własny początek w dobrze ułożonym tutaj.
Wąska uliczka belgijskiego miasteczka zakrztusiła się autobusem. Korek aż po most. Na skrzyżowaniu narada kierowców jak wysupłać wóz. Oranżowy migot awaryjnych lamp puścił w ruch białe wstecz. Nieruchomy ogon próbuje szukać miejsca po zaułkach do ucieczki w bok. Na darmo. Ogon się niecierpliwi, ale bez klaksonów. Wiadomo Belgia. Kierowcy zaczynają wyglądać nadziei stając w otwartych drzwiach z widokiem na plecy tych co stanęli przed. W końcu ryk silnika uwolnionego z sideł autobusu oznajmia miastu oraz światu powrót do rutyny sprzed. Będzie co wspominać przez długi czas. I pisać.