Piątek, listopad nieważne który, bo ciemno i pada.
Mimo to świtny dzisiaj świt. Niebo gwiaździste ponad, gorąca kawa obok. Prasy tyle co jednym palcem w klawisz stuknąć. Informacje o niczym, sławni nieznani, z igły skandale oraz sposoby na wszystko w tym nawet śmierć, ale tylko przed Zaduszkami.
Sowieci bombardują ukraińskie elektrownie.
Niejaki Musk kupił sobie niejakiego Twittera. Niejaki Mansa Musa Pierwszy siedemset lat temu w drodze do Mekki co piątek budował meczet i szastał złotem przed orszakiem. Był najbogatszym człowiekiem w historii świata. I tyle go widzieli.
Sobota, piątego i świeci.
Śniła mi się dzisiaj Moskwa, szczęśliwa jak w tytule powieści Andrieja Płatonowa. Sny ostatnio mam przewidywalne. Skoro wieczorem film Śmierć Stalina to we śnie Moskwa. Scena, kiedy Żukow zrzuca z siebie marszałkowski płaszcz jedyna w swoim rodzaju-dzieło sztuki samo w sobie. Buscemi w roli Chruszczowa lepszy od oryginału. Jedyna słabość filmu to zieleń krajobrazów. Moskwa końcem lutego 1953 była jeszcze zimowa.
Po 18 latach spędzonych w hiszpańskim więzieniu do Belgradu wraca Luka Bojović gangster nad gangstery, niegdyś żołnierz zaufany Arkana. Jego ojciec był wieloletnim dyrektorem belgradzkiego ZOO. Matka jest profesorem sztuki. Siostra wyszła za Kapitana Dragana, australijskiego Serba, który dowodził na knińskim froncie po rozpadzie Jugosławii. Brat Nikola, zupełnie niewinny ,,cywil” został zastrzelony kilka lat temu w centrum Belgradu na zlecenie Doktora Szaranowicza w ramach ,,krvave osvete” czyli rodowej zemsty za śmierć jego z kolei brata. Doktor po studiach medycznych zajął się w latach osiemdziesiątych kryminalnym rzemiosłem na poważnie i od razu ze wsparciem jugosłowiańskich służb. Jak większość ówczesnych gangsterów stamtąd działał głównie w zachodniej Europie oraz Skandynawii. W niemieckim więzieniu dzielił celę z szefem włoskiej mafii. Uciekli razem z setką innych więźniów. Bombę w murze i logistykę zorganizowali ludzie Doktora. Tak narodziła się wielka przyjaźń oraz współpraca na wieki wieków, Casablanca. Doktor zginął zabity na zlecenie Luki pięć lat temu, na progu własnego domu w Budvie w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat. Gangsterski różaniec. Kolorowe paciorki ze śmiercią nanizane wspak.
Pamiętam jak dwadzieścia lat temu Holendrzy deportowali Jocę Amsterdama . Na belgradzkim lotnisku przestały działać tablice lotów a autostrada była pusta niczym w koniec świata. Joca ostatnio wyszedł na przepustkę z więzienia w ładnych, markowych okularach. Kiedy dziesięć lat temu sądzony był Darko Śarić, wtedy europejski król kokainy, który ukrywał się kilka lat nie wiadomo gdzie, dziennikarze podsłuchali rozmowę dwóch staruszków z rodzinnej wsi oskarżonego po jego wejściu na salę:
-Popatrz na naszego Darka. Jaka koszula!!!
– Taak. Darko zawsze miał dobry gust!
Śarić widząc krewnych zaczął ich wypytywać:
– Co u wujka Prleta? Jak jego koń? Stary, co?
Poniedziałek, 7 listopada.
Dziennik ranny do tego pisanego wieczorem ma się jak doktor Jekyll do mistera. Inny autor, inna treść.
U Clarka wspomnienie pierwszej w życiu podróży pociągiem francuskiego dyplomaty z Paryża przez Niemcy do Rosji w 1914 roku. Na granicy wstrząs. Kozacy z wielkimi szablami żądają paszportów, dokumentu niesłychanego w ówczesnej Europie. Potem tylko gorzej. Przydrożne wsi zapuszczone, smutne z żółtymi czapami cerkiewnych wież na pocieszenie. Petersburg ładny tylko z fasady. Reszta wąska, brzydka, niewygodna. Najlepsze stołeczne sklepy gorsze od francuskich prowincjonalnych. Jedzenie podłe a wypijana ,,na raz” wódka jeszcze gorsza. Jak już tu pisałem dla Aleksandra Wata określanie przedwojennej Warszawy Paryżem Północy było nie tyle fanfaronadą, co smutnym nieporozumieniem. Widać podobnie sprawa się miała z Wenecją Północy.
Pod złym niebem, na złej ziemi ze złą historią trudno o rzeczy piękne.
Poprawiając powyższe dwa tygodnie później pomyślałem, jakby to było nazwać Paryż Warszawą Zachodu a Wenecję Petersburgiem Południa. Przeszedł mi po plecach dreszcz.
Prowadzący drugi program polskiego radia:
– Zawahała się, ale wybiła. Godzina dziewiąta.
Wtorek, 8 listopada.
Pogoda tutaj wredna. Nawet jak meteorolodzy dają dziesięć procent szans to i tak wiadomo, że chluśnie deszczem w pysk na odlew.
W BBC o Emmie Thompson i jej książkach dla dzieci oraz życiu z matką i córką pod jednym dachem. Od pierwszej uczy się starości a od drugiej tańca całą noc. Dom wielopokoleniowy, rzadkość na Zachodzie, norma na Dalekim Wschodzie, jedna z przyczyn chińskiej długowieczności, codzienna socjalizacja w ramach rodziny oraz budynku.
Środa, nie pada.
Clark w Lunatykach zauważa, że Austro-Węgierskie ultimatum postawione Serbii w lipcu 1914 było dość wyważone w treści i eleganckie w formie, czego nie można powiedzieć o ultimatum NATO z 1999 roku, żądającego od Serbów między innymi prawa do biwaków na terenie całego ich państwa.
Kreml nie musiał wtedy interweniować w sprawiedliwej obronie międzynarodowego prawa, bo raz, że byłoby śmiesznie a raz, że nie potrzebnie. Wystarczyło tylko patrzeć i pamiętać na zaś wszystkie te specjalne operacje co to miały być o pokój a wyszło, że o grób dla milionów ludzi w Afganistanie, Syrii czy Iraku. Trawestując Wieszcza myśmy zaczęli, a oni skończyli.
Czwartek, dziesiątego.
Przypadkiem odkryty bachowski pianista Samuił Fejnberg. Odeski Żyd. Jego rodzice wyjechali pod koniec XIX wieku do Moskwy, dzięki czemu ukończył tamtejsze konserwatorium, został profesorem muzyki, kompozytorem i wybitnym wykonawcą Bacha. Za Stalina pozwolono mu nawet dwa razy wyjechać z koncertami za granicę do Wiednia i Brukseli. Jako pierwszy w Sowietach wykonał The Well-Tempered Clavier, którego pisząc te słowa słucham. W 1941 roku odeskich Żydów mordowała głównie rumuńska armia z pomocą Einsatzgruppe. Strzelano lub palono żywcem. Lepiej niż w boga wierzyć jest w Bacha. Przynajmniej go słychać.
Piątek, jedenastego listopada.
Długi weekend na całym kontynencie. Przyjaciel pracujący w Niemczech podziękował za zaproszenie, ale tam dzień jak co dzień. No tak.
Car Mikołaj II latem 1914 ogłosił najpierw częściową tylko mobilizację obawiając się reakcji Niemiec oraz własnego narodu.
Wysłuchałem dziś w radio Nowy Świat cytatu z Hanny Krall o członku Sonderkommando w Auschwitz, który poradził znajomej sopranistce śpiewać razem ze swoimi córkami po wejściu do komory. ,,Szybciej i łatwiej umrzecie”. ,,Czyli nie wykąpię dziewczynek” odpowiedziała. Hanna Krall nie pisze po polsku. Od dawna. Może od ,,Zdążyć przed panem bogiem?” Nie wiem. Gdzieś ją ta bujna nasza polszczyzna dawno opuściła. Pisze nie po ludzku, pisze w żadnym znanym języku. Jej język ma rytm i logikę obcą temu co dotychczas poznane, oswojone. Jest trudna w tłumaczeniu, ale wykonalna, czego byłem świadkiem w serbskiej wersji ,,Tańca na cudzym weselu”. Z każdego języka można sklecić tych kilka zdań. No właśnie, sklecić. Tylko po co? Z muzyką jest lepiej, znacznie lepiej. Daje nadzieję.
Niedziela, słoneczna niedziela. Nie wieje. Morze Północne dzisiaj południowe, z przyciętym kadrem nawet ładne.
Atom i Zagłada, syjamskie trupy końca ludzkości. W końcu możemy zabić się sami i to wszyscy a państwo, owa struktura przymusu która miała nas chronić, karmić a obcych napadać do kremacji dodało gaz. Jak to zwykle bywa, człowiek stara się tego nie dostrzegać, nie do końca uświadamiać, odpychać czy na opak tłumaczyć. Stąd tyle wokół poronionej sztuki o maryninej dupie, lęków społecznych przed mięsem, klimatem, ogniem czy wodą, wiary w czary lub odkrycia. Hanna Krall jest jedną z nielicznych które widzą, słyszą, wiedzą i piszą.
Życzenia z Kijowa. Serdeczne.
Poniedziałek, 14 listopada.
I słońce, i nie pada. Tak się sprawy mają, a miało być wiadomo jak.
Nad Północnym Morzem widać holenderską pracowitość oraz upór. Flamandowie z mojej strony granicy wydają się być bardziej uśmiechnięci, mniej dosłowni.
Kolory światła niesłychane po obu granicy stronach. Stąd pewnie ten wysyp, ta erupcja malarstwa na przestrzeni wieków.
Wesoła droga pod szubienicę Bruegla starszego. Obraz interpretowany na różne sposoby, między innymi jako ilustracja niderlandzkiego przysłowia ,,Srać na szubienicę” czyli miejscowej, protestanckiej reakcji na groźby hiszpańskiego, katolickiego najeźdźcy. Jak dla mnie to kozackie…!
Wtorek i po słońcu.
Wojna nas zmienia jak Sierpień 80. Tylko wtedy nie ginęli ludzie.
Zmarł Jerzy Połomski. Pamiętam jego głos w ,,zielonym” barku warszawskiego hotelu Victoria, gdzieś z tyłu, zza pleców, nie do pomylenia. Opowiadał o swojej podróży do Paryża. Słuchali wszyscy z kelnerami włącznie. Komuna się chwiała, stolica za oknem wyglądała parszywie a ja miałem tego dnia lot do Budapesztu, który dla mnie był wtedy jedynym Paryżem jaki znałem.
Kremlowskie Izviestia o spotkaniu Ławrowa z ministrem spraw zagranicznych Laosu. Najwyraźniej nikt inny nie chciał. Zaraz potem szybka plotka w tłum, że Ławrow wylądował w szpitalu. Zaraz potem ten sam Ławrow w koszulce z grafiką Basquiata, krótkich gaciach na balkonie, Iphonem pod ręką a zegarkiem Apple na ręku. Tak się robi dyplomację.
W tejże gazecie reportaże ze ,,specjalnej operacji” w Donbasie. ,,Poza walką” seria się nazywa. Sowieci są w dobrych mundurach, na twarzach mają troskę o cywili a na stołach smaczne jedzenie ze świeżymi warzywami. Wczoraj zdobyli Pawłowkę, o której tutaj ani słowa a podobno kluczowego jest znaczenia.
Belgradzka ,,Polityka” wczoraj odważnie na pierwszej stronie o prorosyjskich fatamorganach własnych czytelników. Pracę i stabilność daje Zachód. Moskwa od każdego zainwestowanego rubla oczekuje zysku dziesięć.
Kościuszko w Belgradzie ma swoją ulicę od lat dwudziestych poprzedniego wieku. ,,Polityka” przypomina jego walkę z carską Rosją.
Ma tam też swoją ulicę Tomasz Jeż, dziewiętnastowieczny agent polskiego komitetu z hotelu Lambert na Serbię. Książę Czartoryski był współautorem najważniejszego dokumentu serbskiego z tego czasu. ,,Načertanija” Ilije Garaśanina, które kreśliły przyszłość Serbii dziesiątki lat do przodu.
Po południu na Polskę spadły dwie rakiety. W ciągu kilkudziesięciu minut pierwsze strony mediów wszystkich eksplodowały rosyjskim atakiem na NATO. Od New York Timesa, South China Morning Post, Guardiana do serbskiej Polityki. Tylko w moskiewskich Izvestiach sprostowanie ,,Minobrony”, że to nie oni.
Ostatnio w Serbii ktoś mądry i w sądach nie zapalczywy ze smutkiem w oczach powiedział mi o spodziewanym ataku na Polskę. Tam w ogóle od najazdu Putina na Ukrainę panuje jakiś taki smutek ze strachem pospołu właściwy ludziom, którzy SWOJE już przeżyli, osłuchanym z rykiem bomby chwilę przed wybuchem.
Na kolację zrobiłem pikantny gulasz z drobiu według przepisu mojej mamy. Oczywiście nici ze spokojnego snu. W środku nocy sprawdziłem telefonem koniec świata. Odwołali. Rakieta była rosyjska, ale przyleciała z Ukrainy.
Środa, leje nie na żarty deszcz wredny, nienażarty.
W ostatnim słońcu rowerem przez pięć granic. Wszystkiego raptem kwadrans, ale takie to granice w poprzek i skos flandryjskiego miasta Nassau. Tu Holandia a tam Belgia. W czasie zarazy sklep z wystawą na Belgię a wejściem od Holandii działał. Na odwrót było zamknięte. Gnany wiatrem dymek z jointa staje się przestępcą po przejściu pasami na drugą stronę ulicy. NL/B czyli Holandia/Belgia malowane sumienną ręką co kilkaset metrów białe znaki na asfalcie zupełnie jak przejście dla pieszych prowadzące donikąd czyli krzaki w śląskich Psarach. Godna współczesnego Bruegla alegoria granicznej głupoty, państewek, mocarstw i patriotyzmów, za których nieważny los zginęły miliony ludzi pozostawiając po sobie w środku każdej europejskiej stolicy pomnik jakiegoś betonowego chuja na koniu.
Czwartek, leje i wieje.
Ciekawie jest przeżyć taki listopad, raz na całe życie, nie więcej.
W mediach ,,Ciarki żenady”, czyli ostatni mecz naszej reprezentacji przed mistrzostwami w Katarze. Ładny tytuł z emocją w tle. Na Okęciu należy odśpiewać im uroczyście piłkarski hymn, że nic się nie stało i mogą sobie lecieć na tych kilka dni. Pierwszy raz w widomym życiu nie będę ich oglądał. I to jest wielka ulga. Chyba, że wyjdą z grupy a nie wyjdą. W Szanghaju zarywałem noce a potem dnie dla meczów z ostatniej Rosji. W Belgradzie oglądałem Koreę przed południem w Domu Młodzieży. Szkoda tylko Lewandowskiego, że musi występować w takim towarzystwie.
Kończę ,,Cold War” drugi tom i ,,Lunatyków” Clarka jednocześnie. Niemcy w 1914 nie mogli zrozumieć oporu Belgów, przecież chodziło im tylko o tranzyt do Francji…
W ,,Cold War” ciekawa analiza porównawcza kontrkultur Zachodu i Wschodu. Hipisi, dysydenci, niezadowoleni bez powodu, bo i z tej i z tamtej strony żyło się o niebo lepiej niż jeszcze chwilę przed, czyli raptem jedną generację wcześniej. Sowiecki dyplomata Gromyko w 1977 na pytanie o zjednoczenie Niemiec pod sztandarem socjalizmu odpowiedział, że dość już mają zjednoczonych socjalistycznych Chin. Wystarczy.
Serial ,,Wielka Woda ” poprawny. Szkoda tylko krokodyla, mógł trochę porozrabiać.
Co dzień po osiemnastej warszawska Dwójka gra dobry jazz. Na koniec emitują archiwalia Wolnej Europy, opisanej w ,,Cold War history” jako jedna z ,,succesfull stories CIA”. Lechoń i Sandor Marai też chyba w swoich dziennikach nie mieli wątpliwości kto jest ostatecznym sponsorem ich pracy w nowojorskiej rozgłośni. Ciekawe czy się tam spotkali… Te same lata i podobny koniec. Lechoń wkrótce skokiem z dachu, Marai po długim życiu strzałem w głowę.
Piątek, osiemnastego.
,,Historia społeczna Trzeciej Rzeszy” Richarda Grunbergera. Autor uciekł śmierci pierwszym ,,dziecięcym pociągiem” z Wiednia do Londynu w 1938. Okazuje się, że nazizm to młodość. Dziś niemożliwy z powodu stetryczenia społeczeństw, stąd wszystkie obecne skrajności boją się postępu jak święconej wody w przeciwieństwie do hitlera z kolegami (średnia wieku 30-40 lat), co to naprawdę zachłysnęli się nowoczesnością i pełną garścią czerpali z dorobku cywilizacji.
Jest w dziennikach Goebbelsa ustęp z lat trzydziestych, kiedy w ramach kampanii wyborczej przemierza jednego dnia całą Rzeszę wzdłuż i wszerz samolotem. Jest w tej relacji prawdziwy entuzjazm, który w pełni rozumiem. W środku smutnej komuny usiadłem kiedyś śnieżnym porankiem w samolocie (przy oknie oczywiście, inne miejsca nie miały dla mnie żadnej wartości), poleciałem do pięknego jak zawsze Budapesztu, czyli na koniec świata, sprawki swoje załatwiłem i tego samego dnia wieczorem wróciłem do brzydkiej jak zawsze Warszawy. To było wspaniałe uczucie właściwe właśnie młodości.
Na sam koniec ,,Lunatyków” profesor Clark cytuje dumnego z własnej ojczyzny francuskiego dziennikarza w czasie wojnie bałkańskiej 1912-1913. Armaty produkcji francuskiej powodowały tak skomplikowane rany, że tylko francuscy medycy jako tako dawali sobie radę z ich szyciem, klajstrowaniem czy amputacją. Perpetuum macabre.
Odmawia Clark Niemcom wyłączności na winę za Pierwszą Wojnę. Wszyscy byli umieszani, wszyscy durni, zaczadzeni. Lunatycy.
Do łóżka wziąłem Einsteina. Wywiady, listy, przemyślenia. Spokojniej śnić. Wahałem głową nad dziennikami Kafki, jednak wieczór to jak wiadomo nie jest dobry czas na Kafkę.
W wywiadzie dla amsterdamskiej gazety w 1922 roku Einstein nazywa powszechną służbę wojskową aberracją a wojnę niezrozumiałym kataklizmem, który nigdy więcej nie powinien już się powtórzyć. Widać zapomniał albo nie zdążył jeszcze sformułować swojej definicji idiotyzmu, czyli dążenia w ten sam sposób po raz wtóry do odmiennych niż poprzednio efektów.
A propos snów, to dzisiaj chcieli mnie otruć, gonili ze strzykawką po schodach w dół aż krzyknąłem na jawie ,,rrrattunkk”. Udało się jak widać, czytać, pisać oraz być.
Sobota. Flandria w deszczu i chmurach.
Chodzi mi od pewnego czasu po głowie wiersz Cwietajewej o prawdziwych żeglarzach, co to chcą tylko płynąć a nie dotrzeć do celu i za cholerę nie mogę go znaleźć w tak zwanym onlajn. A może to wcale nie jest jej wiersz? Może to Mandelsztama?
Tutejsza wzajemna uprzejmość jest jak mycie zębów, raźniej i śmielej się oddycha.
W miasteczku skandal, poruszenie i w ogóle wielki rwetes. Obok starej jak kościół restauracji rybnej, co podobno miała kiedyś nawet gwiazdkę Michelina jacyś sprytni Azjaci, dosłownie drzwi w drzwi, ściana w ścianę otworzyli sushi bar z bufetem all you can eat za setki euro raptem ćwierć.
Wczoraj miało miejsce oficjalne, od miesiąca zapowiadane otwarcie. I nic. Żadnych tłumów! Martwa pustka mimo wielkiej ekscytacji miasteczka przed, uważnej menu lektury oraz telefonami zdjęć. Czyżby miasteczko postanowiło za karę zjeść nie sushi, ale bar? Jeśli tak, to marny sprytnych los jak wasabi w nos.
Niedziela, 20 listopada.
Wieje, pada, Katar, flandra.
Wczoraj fala w mediach zgrozy, że słowa nie dotrzymali i piwa sponsora pić nie będzie można przy stadionach. Do dziś boli mnie dusza za moje w internecie drwiny z Kazikowej Legii, ręka na serce nie pamiętałem wtedy, że ona ci jego, ona ci jego jak Zbyszko Danusi w Krzyżakach. Bo przecie kto bez winy niech pierwszy piłką kopnie. Ja miałem swój ostródzki Sokół ze stadionu przy jeziorze. Do dziś pamiętam ryk szczęścia na trybunach, których chyba nigdy tam nie było, gdy niejaki Bałaban zamiast w bramkę z wolnego trafił wraże genitalia w murze drużyny przeciwnej. Można powiedzieć, że każdy ma taką ligę-Legię na jaką zasłużył. Moja, mimo że była okręgowa to też dawała poprzeżywać i powspominać. Albo mecz Widzewa z Parmą w Lidze Mistrzów. Wtedy przy okazji zrozumiałem, iż nic, ale to nic z piłki nie rozumiem, bo nie dość, że za akcją nie nadążałem to jeszcze byłem świadkiem debiutu niejakiego Canavarro na którego od razu uwagę w przeciwieństwie do mnie zwrócił siedzący obok mój przyjaciel, wytrawny kibic Jacek O., co to pamiętał składy narodowe z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku a teraz to i tysiąclecia. Ale ja nie o tym. Łódzki stadion pełen był po brzeg, gdy na trybunie zasiadł sam Zbigniew Boniek. Podsłuchałem jego dialogu z kimś ze stadionowego personelu: ,,O Zibi, fajnie że przyszłeś, dawno cię nie było. Co u ciebie?” Na co gwiazda międzyplanetarna futbolu niebiańskiego odpowiedziała : ,, Wszystko dobrze, a co u pana panie Tadziu?” Otóż to właśnie, o pana Tadzia czyli Tadeusza tutaj chodzi. Wszystkie te Widzewy, Legie i Sokoły nic nie byłyby warte bez tego co wokół: emocji, miłości, uczuć niskich i wysokich. Futbol wtedy był jak zdrowie, a ile go trzeba było cenić ten tylko się dowie, kto widział siódmy gol z Haiti albo puste balkony trzeciego lipca 1974 roku osiedla przy ulicy Kozaka w niemiecki półfinał na wodzie. Trzy dni wcześniej pierwszy raz w życiu pocałowała mnie dziewczyna mówiąc, żem śliczny a dwa miesiące później poszedłem do pierwszej klasy szkoły podstawowej numer trzy w Ostródzie. Magię zakosiła mamona, żwawa i trująca niczym rtęć. Mogła Moskwa może Katar, ważna cena a nie kupiec. I to jest problem główny współczesnej piłki a nie pustynne tradycje gospodarza, o które czepiać się teraz jest po prostu nieładnie, bo jaki wielbłąd jest to każdy dobrze wiedział.
Po serbsku rtęć to żiva, tak samo jak żywy, żywa.
W BBC In Our Time Melvyna Bragga o rybie co wyszła na plażę czterysta milionów lat temu. Gdyby tylko wiedziała co będzie dalej to jak nic dałaby nura i tyle by nas widzieli. Ewolucji miast płetwą w taflę plask. Szkocja była wtedy jeszcze w tropikach.
W nocy na środę próbowano okraść miasteczkowy skład z bateriami do rowerów. Policja na gorącym uczynku złapała dwóch sprawców. Jeden miał trzydzieści dwa a drugi czterdzieści pięć lat. Gang Olsena pisany online. A z tymi bateriami to trochę mieli racji, bo są nie fair. Wyprzedzają moją pancerną damkę nad kanałem nawet panie emerytki a silnika im nie widać. Przywykłem do tego po stoicku dzięki własnej żabce na basenie- źle pracuję nogami, które odpowiadają za 70% sukcesu, więc biorą mnie wszyscy. Ale żeby tak od razu na baterie?!
Dzisiaj ,,sushi” kontra tradycja remis. Po czterech gości w jednym i drugim.
Katar dostał gola lub na odwrót.
BBC o albańskiej mafii, która w praniu kokainowych zysków korzysta ze starej tysiąc pięćset lat i jak widać jarej chińskiej metody fei-chen, czyli ,,flying money”. Pieniądze wypłacane na telefon, do niedawna fax, wszędzie na świecie po zdeponowaniu równowartości w walucie, biżuterii także gdzieś na świecie.
Poniedziałek, Flandria i chmury.
Ale bezwietrznie. Wczoraj kilkugodzinny jarmark mikołajowy w deszczu. Wyszedłem, kiedy deszcz ustał, nikogo już nie było. Taka gmina.
Zacząłem oglądać najnowszą ekranizację ,,Na Zachodzie bez zmian”. Piękne kadry plus niemiecka dosłowność, która bardzo sprawdza się w opowiadaniu wojny. Równolegle w historii społecznej trzeciej rzeszy czytam jak pod wpływem demonstracji zakazano wyświetlania wersji amerykańskiej z lat dwudziestych.
Nie wiedziałem, że Remarque miał romans z Marleną Dietrich.
Grunberger poparcie dla hitlera mierzy też rozpłodowo. Ufni swojemu fuhrerowi obywatele zaczęli rozmnażać się na potęgę ( gdzieś czytałem, że w czasie sowieckiej okupacji wiedeńczycy przestali się rozmnażać) Co ciekawe drastycznie spadła liczba samobójstw oraz przestępstw w trzeciej rzeszy. To ostatnie autor tłumaczy aktywizacją społeczną w ramach systemu nazistowskiego elementów skłonnych łamać prawo w innych, nie totalitarnych systemach.
Donosicielstwo nie musiało kwitnąć, bo wszyscy siebie pilnowali. Jeden pilnował siebie a drugi siebie. Znane były przypadki odmowy operacji pod narkozą z obawy, że uśpiony wykrzyczy hasła co mu leżą na wątrobie.
Wtorek, Flandria, listopad.
Słońca nie gaście, nadziei nie traćcie. Wczoraj na przekór prognozom poranek w błękitach bez jednej nawet chmurki a wiatr niemrawy coś koło 5 mil na godzinę, czyli jak na tutaj bezwietrznie. Zmieniłem plany i pojechałem pancerną damką do Holandii.
Fotografie w kieszeniach niemieckich mundurów były podzielone według Grunbergera na trzy kategorie: rodzina, pornografia, masakry.
Wróciłem do słowackiej biografii Aleksandra Macha. Bratysławscy urzędnicy odpowiedzialni za departament żydowski udali się na wycieczkę poglądową do Sosnowca. Byli przerażeni tym co zobaczyli. Eichmann w ramach sojuszniczej pomocy zaproponował Słowakom odpłatną pomoc w Ostatecznym Rozwiązaniu. 500 reichsmarek za każdego wywiezionego do gazu Żyda zostało spłacone do ostatniego feniga. W pomoc prześladowanym a wkrótce mordowanym bardzo zaangażowały się kościoły protestanckie i greko katolicki. Słowaccy katolicy rzymscy nie mieli pewnie jak, bo akurat byli u władzy.
Dzisiaj mecz polskiej drużyny w Katarze. Nie oglądam. Przestały mnie śmieszyć nawet ich porażki. Szkoda tylko Lewandowskiego.
Kupiłem płytę Piotra Anderszewskiego z WTC Bacha. Siedem funtów, a jak cieszy.
,,Najpiękniejszym darem natury jest radość, jaką niesie ze sobą poszukiwanie i zrozumienie” doczytałem wczoraj u Einsteina tuż przed snem.
Tygodnik Economist zwraca uwagę na coraz gorsze wyniki drużyny chińskiej w światowych rozgrywkach chińskich szachów, czyli gry go. Prześcigają ich południowi Koreańczycy, rzecz nie do pomyślenia jeszcze kilka lat temu. Podobny problem mieli Japończycy, kiedy po latach gwałtownego rozwoju weszli w stagnację. W chińskiej tradycji sukcesy w tej grze idą w parze z sukcesami kraju. I na odwrót. Ciekawe. Go.
Środa, dwudziestego trzeciego listopada.
Meczu Polski z Meksykiem jak napisałem tak nie obejrzałem. I dobrze mi z tym, i lżej. Najtrudniejszy jak widać pierwszy krok. Z bojkotem następnych nie powinno być już problemów. Oglądanie meczów polskiej reprezentacji to czynność głęboko frustrująca, bo mimo wiadomego z góry rezultatu uparcie wierzymy w cud nad Wisłą, papieża Polaka czyli fotomontaż. Dodatkowo dla ludzi młodych to podprogowa demoralizacja, bo oglądają na żywo zbieraninę luzerów biegających bez sensu, celu i charakteru, która otrzymuje za to apanaże, zainteresowanie mediów i wykrzyczaną dedykację od serca całego narodu, że oto znowu przecież nic się nie stało, no nic się nie stało! Dodałbym jeszcze profetyczny wers: I nigdy nic się nie stanie. Nic. Nie stanie. Nikomu. Ta polska Pieśń nad Pieśniami, hymn zwycięzców inaczej jako terapia powinna zastąpić chemiczną kastrację seksualnych dewiantów: taniej, pewniej i na coś się w końcu przyda.
Zagładę sabotowała spora część słowackich ministerstw. Eichmann był ponoć zażenowany propozycją oficjalnej Bratysławy, żeby nazwać na jego cześć którąś z głównych ulic w podzięce za pomoc przy akcji 1942 roku. Odmówił zaszczytu, bo jak każdy zbrodniarz cenił sobie dyskrecję. Pewnie też zrozumiał wtedy, że jego słowaccy partnerzy nie do końca wiedzą co to jest to Ostateczne Rozwiązanie, inaczej przecież siedzieliby cicho i kradli swoje jak zastępca Eichmanna Wisliceny, który właśnie na Słowacji zaczął rozkręcać korupcję związaną z Zagładą podobnie jak i ona na przemysłową skalę.
Dieter Wisliceny po wojnie świadczył w Norymberdze, skąd deportowano go na stryczek w Bratysławie. Jego brat Gunter był bohaterem wojennym Waffen SS, dożył późnej starości w Hanowerze. Chłopcy urodzili się niedaleko mnie, na Mazurach.
Grunberger pisze o powszechnym marzeniu klas średnich i pośrednich republiki Weimarskiej: własnym sklepie spożywczym. Sen stał się jawą dla dużej części marzycieli o życiu sielskim, anielskim oraz miejskim po to by zaraz stać się ich koszmarem. Walka o przetrwanie kliku takich marzeń na jednej przecznicy prowadziła do bankructw a ci co się ostali żyli na niższym poziomie niż oglądani z wysoka przemysłowi robotnicy.
U nas też endecja celowała w drobnych mieszczan i sklepikarzy, bo byli dobrą grupą docelową z ambicjami na więcej i determinacją, żeby nigdy już nie wrócić do rodzinnego gnoju na wsi strasznej.
Czwartek, 25 listopada.
Kreml zaczyna warczeć na Kazachstan, że jakiś taki nazistowski się zrobił a u nas pewien intelektualny kaskader z tytułem profesora nazywa w mediach prezydenta Tokajewa kazachskim książątkiem, które nawet coś tam przeczytało… Otóż nie tylko przeczytało, ale i napisało, a i studiowało,a i nauczyło się po chińsku, francusku, angielsku, kazachsku.
Tokajew był sowieckim dyplomatą w Singapurze a potem Pekinie, kiedy działy się tam rzeczy ważne. Z Xi Jinpingiem rozmawia bez tłumacza a Kazachstan zajmuje pozycję absolutnie pierwszorzędną w światowej rozgrywce chińskich szachów Go.
W barze ,,sushi” pustki. Może poszło im na wynos?
Osobistym wysłannikiem Himmlera na Słowację był niejaki doktor Hahn prawnik, ten sam, którego tak ciepło wspomina Jurgen Stroop w ,,Rozmowach z katem” Moczarskiego. Hahn musiał być człowiekiem wielkich talentów oraz energii, bo pełno go było wszędzie. Przed Bratysławą polował na polską inteligencję i profesorów w Krakowie. Po Bratysławie wspierał Oddilo Globocknicka w pracach nad optymalizacją procesu Zagłady w lubelskiem, dowodził Einsatzgruppe w Grecji, mordował warszawskie getto, rozstrzeliwał powstańczą Warszawę. Żył długo i szczęśliwie w Hanowerze (co z tym Hanowerem do cholery?) Problemy zaczęły się dopiero w latach siedemdziesiątych. Skazany na dożywocie, zachorował na raka i wrócił umrzeć do domu. Taki los.
Ta ostatnia sobota. W listopadzie.
Po mieszkaniu lata mucha. Flamandzka. Nie zabijam, choć potrafię: muchy nie widzą ruchów wolnych, tylko szybkie. Więc miast grzmotnąć łapą z całej siły wystarczy zbliżyć ją nieśpiesznie i czule jak do ramienia przyjaciela albo biodra kochanki. Nie darowuję jej muszego życia za flamandzkość, ale za oryginalność. W końcu to już prawie zima a ona tak beztrosko bzyczy. Latem inaczej byśmy sobie polatali teraz jednak łączy nas nadzieja.
Festiwal Bacha w Lipsku przysłał mi drukowane katalogi z przewodnikiem na następny rok. Bardzo to miłe. Poranek jest słoneczny i bezwietrzny. Słucham suit Jana Sebastiana. A co mi tam, raz się człowiek budzi!
Economist broni Kataru. Politycznie wcale nie taki zamordyzm jak mu przyprawili. Na tle argentyńskiej junty, taksówkarza z Leningradu czy towarzysza Xi właściciele telewizji AL – Jazzira wyglądają postępowo. W porównaniu z USA czy Europą Katar to raj dla imigrantów, którzy stanowią tam trzy czwarte społeczeństwa. Darmowe leki, otwarte samochody i specjalny sklep z wieprzowiną. Kontrola bezpieczeństwa pracy od wielu lat sroga a pensje według potrzeb i wielokrotne do kraju pochodzenia. Penalizacja sodomii w ramach religijnej walki z kopulacją poza małżeństwem a nie jako wyraz jakieś specjalnej nietolerancji.
Jest w archiwach BBC wywiad z Anglikiem, który pięćdziesiąt lat temu jako nastoletni chłopiec był przymusowo leczony z homoseksualizmu elektrowstrząsami w londyńskim szpitalu.
Dziś gramy z Saudyjską Arabią. Nie oglądam oczywiście. Muszę naprawić deskę w kiblu.
W archiwalnej Dwójce głos Marka Nowakowskiego dla Wolnej Europy. Wielka szkoda, że nie naciskałem wtedy bardziej na jego przyjazd do Belgradu, za bardzo byłem nieśmiały. ,,Książę nocy” to była lektura dla mnie inicjacyjna, po niej nic już nie było takie jak przed. Miałem wtedy dwanaście, góra trzynaście lat. Za oknem Ostróda, szkoła a ja leżałem sobie leciuchno chory na tapczanie, czytałem i się stawałem. Kiedy dwadzieścia lat później Pisarz zadzwonił do mnie by skomplementować mojego ,,Kikira “, to poczułem szczęśliwość wielokrotną. A kto by nie poczuł?!
Pod koniec wojny od Bawarii do Prus Wschodnich napawała Niemcy otuchą wieść, że fuhrer przygotował dla swojego ludu łagodnie działający gaz na wypadek klęski pisze Grunberger.
Niedziela, 27 listopada.
Chińczycy tracą cierpliwość. To bardzo niebezpieczne zjawisko, wiedział już o tym nasz Joseph Conrad, gdy opisywał bunt chińskich kulisów na pokładzie statku. Mistrzostwa w Katarze nie pomogły. Na trybunach, jeśli maski to tylko narodowe a w Chinach testy, lockdowny i ciągła niepewność trzeci już rok.
Trzecia z kolei rzesza u Grunbergera to państwo prostaków, którzy dorwali się nagle do władzy. Słynny snop świateł w kosmos Speera po zjedzie partyjnym w Norymberdze 1935 miał zadanie odwrócić uwagę publiki od marszu spasionych bojowników. Wystarczyły dwa lata u władzy, by podgardla wylały się na brzuch. hitler na czas przemówienia w pruskim parlamencie kazał schować największe karykatury w tylnych rzędach. Korupcja była endemiczna i jak sama rzesza godna tysiąclecia. Karano tylko drobną. Autor podkreśla pełne przyzwolenie społeczne dla tej przyspieszonej kumulacji kapitałów własnych świń przy korycie, bo poziom życia rósł dla wszystkich a zwycięstwo w wojnie oznaczało wielkie łupy dla każdego.
I to jest ten rys wspólny z sowietyzmem, a nie bełkot o totalitaryzmach, z których każdy miliony ludzi zamordował. Awans chama, dyktatura ciemniaka, marsz głupich, którzy skonsumowali zdobytą władzę na miarę swoich horyzontów oraz możliwości samej zdobyczy. Stalin nawet gdyby się uparł, to nie byłby w stanie zrealizować Zagłady. Mordować ludzi przez niedbalstwo, złodziejstwo i poronione pomysły gospodarcze to tak, ale żeby zgodnie z prawem i rozkładem jazdy kolei państwowej to już niestety nie, bo ani jedno, ani drugie nigdy w sowietach nie istniało.
Szopenowskie preludia Christiny Bjoerkoe, o której myślałem, że pochodzi z Islandii a ona z Danii, kupiłem właśnie za siedem funtów i dziewięćdziesiąt dziewięć pensów. Transakcja kompulsywna i takaż konsumpcja. Nie znam się na muzyce, jestem jej tylko nałogowym konsumentem. Pani Bjoerkoe czaruje świat. Jej Wariacje Bacha są dla mnie ostatnią deską ratunku, gdy wszystko wokół się sypie i warcząc groźnie spode łba na nas łypie.
Noc z poniedziałku na wtorek 29 listopada.
Właśnie urodził się mój syn Julianek. Pieje kur za oknem na trzecią rano. 29 listopada, piękna data.