Czwartek, 12 listopada.
Ciemno za oknem.
Cytat z wczorajszego przemówienia obudził mnie lepiej niż kawa. Wyprostowałem się na swoim nowym fotelu:
„Musimy zrobić tak jak Chrystus, wziąć krzyż na własne plecy. Jeśli tego nie zrobimy, będziemy zgniłym Zachodem (…). Jeśli chcemy zwyciężyć, musimy stać się na nowo rycerzami. Mówię to zwłaszcza do kibiców. To wy dzisiaj możecie zdobyć Jerozolimę” – mówił do tłumu jakiś Bąkiewicz, szef jakiegoś stowarzyszenia.
W historii różne bywały krucjaty. Biedaków, rycerzy, dzieci, ale nie przyjaciół lokalnych klubów piłkarskich. Ciekawe co na to Turcja, zwyczajowy tranzyt dla wszystkich krucjat. Spalili przy okazji mieszkanie artysty zajmującego się twórczością Witkacego, którego portret spłonął od racy kibica. Witkacysam by pewnie tego lepiej nie wymyślił.
Poniedziałek, 16 listopada. Szaro.
Wyprawa w góry z grupą kobiet jako jedyny mężczyzna (nie licząc psa), w nowych butach (niedopasowanych), ze żwawą liderką na przedzie (poprzedniego roku zdarła sobie paznokcie biegnąc 240 kilometrów w 40 godzin po górach). Na początku szedłem z tyłu i z kurtuazji, by nie przeszkadzać paniom w ich rozmowach. Potem szedłem z powodu piękna krajobrazu, szkoda było nie robić zdjęć. Grupa zniknęła mi z pola widzenia. Potem jeszcze spotkaliśmy się raz czy dwa w miejscach odpoczynku. Od połowy trasy ciągnąłem samotnie ciasny but przez błoto, myląc ból ze zmęczeniem. Wlokąc się pod koniec minąłem plakat z niedźwiedziem. Gdyby wyszedł udałbym trupa, bez żadnego już wysiłku.
Widoki w górach piękne. Do wysokich partii nie dotarła jeszcze jesień.
W listach do brata Gombrowicz bardzo konkretny, zarządzający wpływami i rozchodami za krajowe wydania. Szczodry dla innych i przedsiębiorczy.
Płoną ormiańskie wioski w Karabachu. Płoną tak, jak płonęły wioski w Bośni. Zgliszcza, nieodwracalność i cierpienie. Wszystkie wioski płoną tak samo. Pamiętam chorwacki Tovarnik, krótko po wojnie. Ponury i martwy. Zwarta zabudowa z ziejącymi pustką ruinami co drugiego (serbskiego) domu. Kościół i cerkiew zniszczone po równo. Źle się mieszka w takich miejscach.
Jak daleko, a jak blisko. Śmierć.
Wtorek, szesnastego.
Gwieździste ,,nadranie”.
Czytam biografię Barei. Trochę niechlujnie napisana, powtórzenia, niezręczności. Mimo tego piękna rzecz o pięknym człowieku i wielkim artyście. Oczytanym, wrażliwym, inteligentnym, przeganianym z kąta w kąt przez ,,kustoszy wypchanego pawia” jak określał filmowych intelektualistów socjalizmu Kałużyński (ciekawe czy sam się do tej nagonki przyłączał).
Zarzucali mu płyciznę, tandetę i parcie na frekwencję.
Z Misiem miałem przeżycie podobne jak z Mistrzem Bułhakowa czy Dezerterem. Tak mną huknął, że musiałem obejrzeć-wysłuchać- przeczytać kilka razy, żeby jako tako rzecz ogarnąć. Na koniec nieodmiennie mam tzw. gulę w gardle, kiedy stary węglarz nad stawem mówi o tradycji.
Czasy komuny były podwójnie podłe. Po pierwsze dlatego, że były takie jakie były, a po drugie z powodu naszej niezachwianej wtedy wiary w to, że po jej upadku wszystko wokół stanie się dobre i piękne. Otóż takiego wała, jak bohaterka tej refleksji cała!
Na wczorajszym filmiku z buntu parafian przeciwko mianowaniu proboszczem psychopaty część wiernych głośno wychodzi. Druga część cichutko zostaje włączając się w modlitwę.
To właśnie ta cichutka część, nie patrząca w oczy a swoje wiedząca głosuje i decyduje. To dzięki nim pacanieję od trzydziestu lat na widok wyników kolejnych elekcji. Teraz nadzieja w kobietach. Może coś im się uda.
Środa ,17 listopada.
Kiepska noc, znaczy wieje. W radiowej Jedynce poranna gimnastyka. Pierwszy raz usłyszałem ją w dawnym dzieciństwie. Wczoraj natomiast wywiad z niezapomnianym z finału Wodzireja Edwardem Hulewiczem. Bardzo dobry i wesoły wywiad. Prosty i pozytywny.
Kałużyński pochwalił Bareję za ,,Co mi zrobisz”, jako jeden z niewielu w głównych wtedy gazetach. Bareja po odrzuceniu tego filmu przez stosowną komisję dostał zawału.
W mediach pindrzy się niejaki Kamiński, wicemarszałek senatu chyba teraz. ,,Bacznie” ubrany i sporo schudnięty. Pamiętam, gdy w dziewięćdziesiątych leciał do Londynu wręczyć Częstochowską zatrzymanemu tam Pinochetowi. Lubią Kamińskiego dziennikarze, lubi i on samego siebie.