Środa, 1 listopada 2123 roku
Skończyłem niedawno tysiąc pięćdziesiąt sześć lat. Kawał czasu. Od kiedy wynaleziono Wieczność święto zmarłych straciło sens. Stare groby zabudowano a nowych brak. Tradycja z Halloween też zresztą upadła, bo już nikt niczego się nie boi. W ogóle to nudy na pudy. Żadnych wojen, bo nikt nie umie zabijać, nie da się po prostu. Z tego samego powodu gabinety terapeutów pełne są niedoszłych samobójców- chcieliby, ale jak?!!! Z wojnami skończyła się polityka, wszyscy wszystkich mają w dupie i tyle w temacie. Nie ma polityków. Nadal jest kilku na terapii, ale oni się już nie liczą tylko leczą. Forsa niepotrzebna, bo niby po co. Z Wiecznością nastał dostatek, bierz co chcesz i ile ci trzeba. Seriale mają co najmniej po sto lat, krótszych nikt nie chce oglądać. Powstało nowe słowo we wszystkich językach- trzeba było, bo dochodziło do kłopotliwych nieporozumień. Obok teraźniejszości zaistniała ,,zawszość”, jako najlepiej opisująca obecny stan rzeczy. Dzieci zamiast w chowanego bawią się teraz w księdza, bo zniknął razem z rytuałem. Używki przestały być modne, odkąd zniknęły szanse na jakąkolwiek autodestrukcję. Za prowokację intelektualną uważa się teraz zdrowy styl życia, bo niczemu on nie służy. Można jeść, spać i tyć do woli i nikomu to nie szkodzi. Takie czasy.
Czwartek, 2 listopada
Wybrzeże normandzkie niedaleko Calais. Właśnie walnął w nas zapowiedziany uprzednio i bardzo w social mediach viral huragan Ciaran. Po sąsiedzku wyrwał płot z betonowymi korzeniami. Na autostradzie poprzewracał ciężarówki na bok i wznak. Wiadukty nad dolinami straszą długością, tam wieje najbardziej. Przejechałem pół drogi do Caen ,,na trójce” z oczami w d… – a to drzewo się wali, a to ciężarówka niebezpiecznie kołysze, a to poryw wiatru autem dmucha. Nie zdążyłem z żadnym zdjęciem do profilu. Ciaran jego mać!
Piątek, 3 listopada
Caen w nagrodę słoneczne i prawie bezwietrzne. Wyprawa do Mont-Saint-Michel.
Mimo listopada w klasztorze tłum jak na Xujiahui w Szanghaju. Nie sposób przejść czy usiąść gdziekolwiek. Na moje pytanie jak tu jest w sezonie właścicielka sklepu wybuchnęła gromkim śmiechem. I ja wraz z nią.
Wieczorem kolacja, francuska kolacja z francuskim winem we francuskiej oczywiście restauracji. Odwiedziłem ich przynajmniej kilkanaście w ciągu ostatnich trzech lat i ani razu nie udało mi się trafić do złej albo chociaż takiej sobie. Bez względu czy z gwiazdką Michelina czy bez wszędzie dobre wino i właśnie, jakie jedzenie? Wyrafinowane, radosne, bezkompromisowe czasem wariackie i zawsze bardzo, ale to bardzo smaczne.
Z dyskusji na grupie serialowej o filmie Zielona Granica:
Wydaje mi się, że może to być film ,,wychodzony” w sprawie, na znak i przeciw, film o którym za kilka lat pamiętać będą tylko studenci odpowiednich kierunków oraz garstka archeologów. Wydaje mi się, bo nie obejrzałem i nie obejrzę. Nie mam czasu i nie chce mi się mieć czasu. Padłem na filmie Pokot, czyli z dupy wzięte. Pamiętam festiwal filmowy w Bangkoku rok 2002 ( cholera jak pisałem o tym, to proszę o mercy delete). Po projekcji filmu Zanussiego jeden z organizatorów wyszedł na scenę przeprosić za pomyłkę, bo wyświetlony został jednak inny film naszego reżysera, nie ten zapowiadany plakatem. Do dziś żałuję, że nie krzyknąłem: Nic nie szkodzi!! Nic nie szkodzi!!!
P.S 1
Tutaj huragan na całego a helikoptery dalej Kanał patrolują. Francuskie, nie angielskie a w sumie to im powinno zależeć. I tak jest chyba z tematem rzeczonego filmu. Nic nie jest oczywiste a prawda nie nadaje się do ulotek czy z ,,ręki” pośpiesznie kręconych filmów. Człowiek z żelaza ostał się myślę, dzięki temu z Marmuru i narodowemu ,,unisono”, zgodzie powszechnej o jaką u nas trudno bardzo…,, Nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie, nie.Te czasy już nie powtórzą się”
P.S 2
Okazuje się, że naprawdę widać stąd białe klify Dover. To nie jest turystyczna ściema. Widziałem wczoraj jak BonyDyny! Zawsze myślałem, że ten kanał to jak jakieś morze, dwa światy itd. a tu proszę, Dover. Nawet radio Kent auto łapie.
Moja odpowiedź tamże na niezbyt przychylne przyjęcie zaduszkowego wpisu :
Tekst miał być optymistyczny, absolutnie nie nihilistyczny czy obrażający uczucia. Usunąłem tylko na chwilę śmierć z imaginarium. Stracił nie tylko kalendarz. Wszystko się posypało. Tematu drążyć nie będę, ale najwyraźniej ciężko jest żyć bez śmierci.
P.S
Czytam książkę o Zagładzie, którą znalazłem dzięki Tej grupie. Siedzi w głowie nadal fragment z niej, że w komorach odmówiono ludziom prawa do śmierci. Ergo (moje): pierwszy raz w historii rodzaju (nie)ludzkiego zakwestionowano śmierć, jako okoliczność niezbywalną, pewną oraz ostateczną.
P.S 2
Cmentarz w Ostródzie odwiedzam jedynie latem. Teraz zazdrości się tam odwiedzanym, mają cieplej i nie wieje. W powietrzu latają krzyże- w liceum tak sobie skojarzyłem i do dzisiaj zdania nie zmieniłem. Ps do ps, czyli PKS: W Serbii chodzę na groby przyjaciół i znajomych przy każdej okazji, ( a mają prawosławni ich więcej niż my) bez względu na porę roku. Pije się rakiję, wino, je smacznie ( bufet w ramach nagrobka) i śmieje wspominając tego co pod. PKS double: Wlasi na południu Serbii mają zwyczaj wnosić umierającego do sali, gdzie ma odbyć się stypa. Grają mu też zamówieni Cyganie, żeby wiedział co będzie po pogrzebie. Jak dla mnie piękne!
Niedziela, 5 listopada
Powrót z Francji do belgijskiego miasteczka tym razem na jedną tylko noc. Jutro wylot do Wrocławia z lotniska Bruksela Radom, czyli Brussels South Charleroi Airport.
Poniedziałek, 6 listopada, piąta trzydzieści. Ciemno wszędzie, głucho wszędzie. Klików rój obsiadł ekran niczym muchy równo. Co tam w nocy było? Izrael tłumaczy ataki na szpitale w Strefie Gazy. Wołodymyr Zelenski przyznaje. Akcja na lotnisku w Hamburgu zakończona. Dziennikarz radiowy zastrzelony na żywo. Kogoś zlustrowali po śmierci. Elon Musk to. Elon Musk sio. Ostre spięcie na antenie. Grzechy ekologów- ratuje świat jeżdżąc SUV-em na siłownię. Liczba osób zabitych w Gazie zbliża się do 9 000. Celebryci wykorzystują swoje cyfrowe klony AI. Podrapane plecy Roberta De Niro oskarża była asystentka. Elon Musk znowu sio.. Albo to. Objawy wścieklizny. Biskup zrezygnował, czeka go wielka emerytura. Masakra ukraińskich żołnierzy. Odkryj sekrety cyjanku potasu. Leczenie obłędu w weekend. Dzień krótszy od najkrótszego. Pięć sposobów na udane samobójstwo. Panika na cmentarzu. Niezwykłe emocje. Ranking. Reklama
Wtorek, 7 listopada
Nie ma jak u mamy. Wrocław ciepły i prawie bezwietrzny. Łatwa jesień, szczególnie dla nieprzywykłych doń przybłędów jak ja. Ćwierć wieku w innym klimacie wystarczyło, żeby człowiek odostródził się i odpolszczył, obrażony na spadki ciśnienia poniżej tysiąca hektopaskali i wiatr co gębę deszczem leje.
Środa, 6 listopada
Ranny pociąg do Poznania. Obok mojego piękny wagon Warsu. Wielki, pusty, smutny i bez sensu. Nie zaszedłem. Z przedziału za laptop jeszcze nie wyrzucają. Kawę kupiłem w nowoczesnej kawiarni dworca Wrocław Główny, gdzie kiedyś, nie tak dawno w końcu, bo tylko pół życia z hakiem przed odór starej szmaty mieszał się z bigosem. Teraz jest inaczej.
Czwartek, 9 listopada
Słoneczny ranek pod Radomiem, tym prawdziwym. Ziemia jest okrągła a Radomie są dwa.
Piątek, 10 listopada
Świt koloru czerwonego. Słowacko ukraiński róg Polski. Bieszczady. Wieje . Kolejka ciężarówek na granicy sięga już Przemyśla. Rzeszów jak Bangkok pół wieku temu służy wszystkiemu i wszystkim. Buôn Ma Thuột czy Awdijewka brzmią tutaj równie egzotycznie. Ani wojna to ani pokój. Pogubiłby się Lew Nikołajewicz jak nic. Wiszą w powietrzu optymizm ze strachem, instynktowny odruch rodzaju ludzkiego na cudzą śmierć. Nekom rat, nekom brat jak mawiają Serbowie. Komuś wojna, komuś szansa.
Potrudziłem się kiedyś i wklepałem wojnę do słownika. Wyszły same brzydkie słowa: Oorlog. Rat. Sota. Digmaan. Rhyfel. Savash. Perang. Codagh. Karsh. Karas. Bійни. Krig, Guerra. Krieg. War.
Szczęściem jest jeszcze słowackie radio Devin, które odbiera tutaj na każdej górce, czyli wszędzie, a w nim promocja najnowszego tłumaczenia Euklidesa. Starszy pan mówi wolno i wyraźnie, z bańsko bystrzyckim akcentem jak na bratysławskiego profesora przystało. Waży każde słowo, robi długie ,,nieradiowe” przerwy, zamyśla się nad mikrofonem. Nikt mu w tym nie przerywa. Radio w aucie nęci zmianą na nic. Dla mnie mógłby Pan Profesor tak mówić godzinę, dzień albo całe życie. Struktura z proporcjami od razu wracają na swoje miejsce, chociaż bladego o geometrii pojęcia nie mam. Radio Devin.
Piątkowy wieczór. W samolocie reklama najnowszej płyty Vikingura Olaffsona, którą mam i z którą zawsze latam. Lublin Warszawa jak Ningbo Szanghaj, samolot zanim się wzniesie, to już musi opadać. Steward wręcza bułki przy wejściu. W katowickim z Warszawy stewardesy sprintem, bo sprintem ale zawsze zdążą jeszcze porozrzucać poczęstunek.
Wariacje Goldbergowskie w wykonaniu Vikingura niemożliwe chyba na organach. To czysta anarchia. Punk Bach z radości w grobie się przewraca. Islandczyk wydobył z klaczy źrebię, życie, radość. Pierwszy raz odsłuchałem właśnie w samolocie o strasznej szóstej rano, więc wrażenia wiarygodne.
Wariacje to zamówiony przez rosyjskiego ambasadora Kaiserlinga lek na insomnię. Ambasadorski muzyk Goldberg czuwał z klawesynem pod sypialnią. Podziałało.
Ja natomiast od wielu lat Wariacjami z kawą zaczynam dzień. Pierwszy raz usłyszałem je życie temu w klasztorze w wykonaniu Krzysia Grzeszczaka, który zrywał się o piątej rano ( pobudka była pół godziny później) aby móc pograć na wielkich organach przed mszą. Bazylika była zimna, ciemna i romańska, stara tysiąc lat a ja w niej budzący się do życia Wariacjami. Czyste czary mary.
Starał się Bach o posadę u polskiego króla Augusta II Mocnego. Szkoda, że nie wyszło. Jeśli te nasze wierzby, pola, deszcze, wiatry i przyśpiewki mogły zawrócić w głowie Francuzowi to i Niemiec byłby im z pewnością uległ.
Warszawskie lotnisko z fortepianem, brukselskie też. Można uśpić bądź obudzić jakiegoś ambasadora w zależności od rozkładu lotu. W Seulu i Singapurze podobnie. Ciekawe jak wyglądałby świat, gdyby każdy możny jego miał własnego Goldberga z klawesynem w biurze. Niestety nici z tego podobnie jak z warszawskiej fuchy, przepraszam fugi Bacha figa.
Szczęściem są jeszcze Wariacje Goldbergowskie w samolocie. Człowiek przecież musi sobie od czasu do czasu polatać.
Sobota, 11 listopada- a nie pada.
Na marginesie, ale serialowo i filmowo. Strumieniowanie dało szansę małym kinematografiom, za pół grosza pozwoliło dotrzeć do widza z drugiej strony globusa. Bardzo mi się to podoba. Jest coś wyjątkowo obrzydliwego w amerykańskiej kulturze masowej, która ludzi wrażliwych i utalentowanych degeneruje płacąc im sowicie. Pozbawieni sensu, śmiertelnie ukąszeni kwadransem sławy umierają przedwcześnie na leki przepisane w aptece za rogiem. Określenie przemysł filmowy odbiera jakąkolwiek wartość. Oskar, oskard, szychta, górnik i wyrobek.
Poniżej wpis od koleżanki z grupy:
Ze wstydem przyznaję, że sentyment do Tila Schwaigera pozostał ???? Jakoś tak mam z facetami, których widziałam na golasa ???? A Schwaiger chyba był pierwszym, którego widziałam sauté. Co prawda na ekranie, ale ???? Nie mówiąc o tym, że po Bandycie, czy Bękartach wojny, nie dał powodu, by odwracać od niego wzrok ????????
I moja nań:
Filmową inicjację sauté zaliczyłem w pierwszej klasie podstawówki. Węgierski film w dwuprogramowym telewizorze czarnobiałym o jakimś malarzu, nie wiem jakim cudem rano – a na pewno był to poranek.
Do szkoły szykowała mnie babcia Hela, kobieta z poczuciem humoru i ogromnym apetytem na życie, jedyna w całej rodzinie, która przy byle momencie na ekranie nie syczała: ,,Tomciu zamknij oczy”. Gdyby to była babcia Marysia, a przecież mogła być, bo na zmianę Hela z Marysią mną się zajmowały, to pewnie telewizor zostałby przy pierwszej okazji, czyli nagiej kobiecej piersi wyłączony.
Babcia Marysia, dyplomowana pielęgniarka na zdjęciach z młodości wyglądała jak Rita Hayworth albo nawet i na odwrót. Późna dojrzałość przyniosła jednak Marysi dewocję i strach przed wiecznym potępieniem w przeciwieństwie do Heli, która potrafiła po kilku głębszych wejść pod wigilijny stół i zaszczekać.
Tak więc dzięki babci Heli zobaczyłem pierwszą w życiu kobiecą nagość, nagość pozującą do obrazu. Tak mną to wstrząsnęło i zachwyciło, że w drodze do szkoły ( lekcje odbywały się na trzy zmiany, a więc tego dnia musiałem mieć na drugą), mijając pomnik milicjanta Kozaka, który zginął utrwalając postanowiłem skorzystać tym razem ze sposobu babci Marysi i zacząłem się modlić gorliwie do bozi o malarski talent. Już wiedziałem, że nie chcę być ani strażakiem, ani lotnikiem ani nawet czołgistą. Bozia była jednak głucha, nie zostałem malarzem i musiałem sobie w życiu radzić inaczej.
Wtorek, 14 listopada
Niedzielny koncert Kultu w Hadze nadal huczy w głowie. Ostatni raz słuchałem Na Żywo ćwierć wieku temu w Łodzi. Wrażenie jak po szybkim papierosie. Przeskoczyłem może piosenkę albo dwie, lecz koncert ten sam. Bardzo piękny i poruszający Konsument Kazika z Jankiem w duecie .
Z grupy wzięte:
,,Magda” :Właśnie widziałam 50-ty film Woodiego Allena “Niewierni w Paryżu”
A ja właśnie przy pierwszej kawie nie wiedzieć czemu lampię się na zdjęcie młodego Trumpa z tym jego kretyńskim dziubkiem w ,,O” i przypominam sobie, że przecież zagrał on u Woodiego. Zagrał samego siebie, potem jeszcze raz i jeszcze raz i jeszcze raz i prezydent światowej potęgi jak malowanie. I zaraz potem myśl moja skacze w bok, tył i do przodu: była szkapa senatorem, papieski bękart spadkobiercą, ale pajac królem? Co rusz obecnie wyskakuje jakiś błazen w polityce: estrada, ekran, parę kretyńskich wypowiedzi, potem skrucha, poprawa i mąż stanu już gotowy. Wczoraj w BBC słuchałem o tygodniowym epizodzie lewicowych rządów w Monachium po zakończeniu pierwszej wojny światowej. Wypowiedzieli wojnę Szwajcarii, bankom nakazali wypłatę każdemu według potrzeb a minister spraw zagranicznych przez całą kadencję skupiony był na publicznym oskarżaniu poprzednika o kradzież kluczy do kibla. Porządzili sobie tylko tydzień, bo co nagle to po diable. Wyprzedzili swój czas. Sto lat później to już recepta na sukces.
Wieczorem samolot do Debreczyna. Nigdy tam nie lądowałem. Bardzo dobrze mi na Węgrzech ( A gdzie nie?! -zapytałaby Martusia), ale na Węgrzech inaczej, bardziej po swojemu, domowo. Węgierski mi całkiem zardzewiał po tylu latach podróży a szkoda, blisko byłem względnego zrozumienia. Nic straconego.
Mama polubiła Novaka.
Sobota, 18 listopada
Węgierski poranek. Słoneczny, bezwietrzny i pachnący już zimą przyczajoną na szczytach Karpat, które jak okazuje się (wiadomo gdzie) sięgają serbskiego Niszu, gdzie dawno, dawno temu zamieszkałem w trzaskającym mrozem styczniu roku dziewięćdziesiątego któregoś, kiedy to policja w Zagrzebiu zaczęła przeszukiwać bagaże w krajowych pociągach, Słoweńcy drukowali własne pieniądze, których nikt nie uznawał a Doktor Nele z No Smoking robił skecze w sarajewskiej telewizji o rozpadzie mieszkania na osobne państwa i wizach do kibla. W powietrzu wisiało coś złego, jak dzisiaj węgierska zima, gdzieś na szczytach politycznych a nie górskich czaiła się już wojna sącząc narkozę kandydatom do rowu.
Właśnie ten okres przygotowawczy, ta gra wstępna bardzo mnie intryguje. Jak i kiedy to się dzieje, że miliony gotowe są na śmierć za jakiegoś betonowego chuja na koniu pośrodku stolicy. Jeszcze dziesięć lat temu wojna w naszym kręgu kulturowym była domeną ,,dzikich” a teraz proszę, każdy już jest geopolitycznym i wojskowym strategiem; wszędzie drony, działa, samoloty i używane spodnie w maskujące ciapki. Podczas gdy drugiej światowej nie potrzeba było wiele o trzecią trzeba się jednak potrudzić. Przecież jeszcze nigdy w historii tak wielu nie żyło tak dobrze za tak niewiele. Życie stało się zdrowsze, hobby oryginalniejsze a sporty ekstremalne. Z pomocą przychodzi algorytm – współczesna wersja węgierskiej pieśni bojowej śpiewanej przez rekrutów wszelkiej maści latem 1914 : ,,Megállj, megállj, kutya Szerbia!” Co w wolnym tłumaczeniu oznacza: ,,Biada wam, biada serbskie psy!” i w niczym nie ustępuje zawartości całego internetu ze wszystkimi telefonami włącznie. Kiedyś to nazywało się głupota dzisiaj sztuczna inteligencja. Grupa docelowa pozostała bez zmian.
Niedziela 19 listopada
Czerwony świt nad Budapesztem. Przed wejściem do samolotu wciągam widok jak narkotyk. Umówiona z resztą świata Holandia też wita słońcem i zielenią. Około południa jednak spluwa deszczem na całego, widać taka jej natura. I tak miło z jej strony za ten poranek.
Na grupie o prądzie :
Magda Mak Kotaś:
Brak pradu to nie tylko utrudniona komunikacja z obywatelami, brak możliwości zakupów, czy pracy, ale przede wszystkim niedziałające szpitale, przychodnie i kanalizacja ????♀️
Kazik: Strasznie się przez te chyba około ostatnie 130 lat ludożerka uzależniła. Bo przecież wcześniej nie było. Odstawienie grozi śmierctwem lub kalecią.
Magda Mak Kotaś:
Dlatego starsze pokolenia lepiej radzą sobie bez prądu. Poniżej 35 roku życia w większości kompetnie sobie nie radzą ani z komunikacją, ani z gotowaniem (ach, te płyty indukcyjne i termomixy), ani że zdobywaniem informacji i logistyką.
Ja:
A pamiętacie savoir-vivre za późnego Gierka, kiedy tzw. przerwy w dostawach energii były i stopień zasilania taki to a sraki ogłaszany zaraz po poziomie wody w Miedoni- do dziś nie sprawdziłem, gdzie to. Najpierw krótka ciemność, no taka max kwadrans. Wszyscy na to : spokojnie, spokojnie, to tylko ostrzeżenie!!!Potem cyk i światło jest, więc znowu na luzie do szafki po świeczki, ta do dużego, ta do dziecinnego. O i latarka na lodówkę A co?! Są baterie. I potem ciemność już na cały wieczór, miła i nastrojowa przy świecach. Były chyba zwolnienia w szkole z prac domowych z tego powodu.. Tak mi się wydaje.
Czwartek, 23 listopada
Małe belgijskie miasteczko zaakceptowało bar sushi. Dzielna i sprytna jak Viet Cong właścicielka przetrwała swój pierwszy rok. Mój fryzjer Syryjczyk walczy natomiast z najazdem barberów przecznicę dalej. Obniżył cenę z 15 do 10 euro i ma kolejki skąpych głów. Dotychczas wpadałem do niego od razu na fotel a teraz muszę czekać. Początkiem promocji, kiedy próbował mi wydać resztę do dychy, odrzuciłem banknot przewierciwszy go znacząco wzrokiem. Zrozumiał. Nie zmienia się fryzjera dla pięciu euro.
Jeśli cokolwiek daje mi poczucie stałości, no bo nie stabilizacji w życiu, to właśnie fryzjer. W Belgradzie, Szanghaju, Istambule i gdzie tam jeszcze. Fryzjer belgradzki pan Dejan to była instytucja, sceny jakie się u niego odgrywały zasługują na pamięć wieczną. Improwizowane awantury, obrażanie klientów i nawzajem jak najbardziej autentyczne dla nieobeznanych, jeszcze nigdy nieostrzyżonych. Oczywiście wszystko to przy kawie i papierosach, dokładnie tak jak na Ordu Cadesi w Stambule, gdzie sądząc po portretach przodków salon miał co najmniej sto lat a strzyżono w nim bez zbędnych pytań. Zamiast kawy była mocna herbata w małych szklankach. Najlepsza na świecie turecka woda kolońska też była wklepywana w kark bez pytania, inaczej niż u mojego obecnego syryjskiego fryzjera w małym belgijskim miasteczku, którego za każdym razem muszę o to prosić. Grunt, że wodę jednak ma. Na Teneryfie podobnie strzygą mnie bez zbędnych słów i na koniec częstują własną rakiją z winogron. Zresztą o co tutaj pytać, łeb jaki jest każdy widzi. W Szanghaju mój fryzjer był dumny ze znajomości angielskiego słowa ,,same?”, którym witał mnie na fotelu ku zachwytowi całej sali, strzyżonych w to wliczając. Bardzo mi było przykro, gdy jego salon zamknęli, by otworzyć nowy, droższy. To była zresztą powszechna szanghajska praktyka: ceny nieruchomości rosły jak na drożdżach a z nimi czynsze, więc format lokali musiał nadążać za zmianami. Rok w rok. W Hong Kongu Mc Donald zadowala się piwnicą, inaczej byłaby strata. Tak sobie teraz myślę, że nawet jeśli zupełnie wyłysieję to znajdę jakiś powód, żeby do fryzjera chodzić. Na Teneryfie chyba golą. Muszę sprawdzić.
Czytam Tuwimowego Murzynka Juliankowi prawie co wieczór do poduszki i za nic nie mogę znaleźć w nim nawet krzty rasizmu, zupełnie przeciwnie: ,, ..ten nasz koleżka… psoci, figluje – to jego praca” a na sam koniec: Szkoda że Bambo czarny , wesoły nie chodzi razem z nami do szkoły” Widać dyktatura ciemniaków nie odeszła wraz z towarzyszem Wiesławem. Teraz Kisiel zebrałby wpierdol za zupełnie co innego, albo to samo tylko w innym opakowaniu.
Poniedziałek, 27 listopada
Wieczorny koncert w belgijskim miasteczku wielkości mojej Ostródy. Sala nabita po dach pozdrawia się nawzajem. Sami znajomi. Przerwa wystarczająco długa, żeby był czas na bar z rozmową. Orkiestra flamandzkiego radia rozpoczęła koncert Schubertem skocznie, miło i do ucha. Tylko głowa rząd przede mną mruczała jak Glenn Gould przy Mozarcie. Wytrzymałem.
Na koniec antraktu do foyer wjechało wózkiem pogotowie. Tuż przy automatycznych drzwiach starsza pani straciła przytomność. Jej partner klęczał nad nią próbując cucić. Był ubrany wieczorowo. Ratownicy działali bardzo szybko na granicy profesjonalizmu. Sytuacja musiała być poważna.
W czarnej kotarze pojawiać się zaczęły kredowo białe twarze zdezorientowanych muzyków. Starsza część publiczności wyraźnie przestraszona. Znaczące lub odwrócone w drugą stronę spojrzenia, nerwowo ściskany program koncertu, opuszczone głowy. Młodsza mniejszość słuchaczy co najwyżej zaciekawiona, skupiona na sobie. Mruczący Glenn przede mną szturchnął łokciem swoją partnerkę. Oboje zawiesili się na widok. Dla nich to była atrakcja, w antrakcie antrakt. Ratownicy podłączyli nieprzytomną kobietę do przenośnej kroplówki. Jeżdżące łóżko osunęło się w dół. Ciało ujęte zostało delikatnie z obu stron. Elegancki pan wstał z kolan. Automatyczne drzwi zamknęły salę. Zgasło światło.
Rozpoczęła się druga część koncertu, Requiem Mozarta.
Nie słuchałem Requiem dobre ćwierć wieku a był czas, że nie zdejmowałem go z uszu. Teraz po antrakcie zacząłem wszystkiego słuchać na nowo. Spontanicznie odjąłem konfesję i znalazłem hymn na cześć życia, piękny, przejmujący utwór na naszą cześć i tego co tutaj robimy.
Zastąpiłem sobie w libretcie wszystkie kyrie i sanktusy właśnie życiem, człowiekiem, miłością i wyszło mi bardzo przekonywująco. Może to właśnie był zamiar Mozarta? Triumf nad śmiercią, miłość i życie? A że wszystko we mszy zmieścił, to nie jego przecież wina tylko sponsorów. Dzisiaj musiałby pewnie grać w reklamie jakiejś fabryki liczydeł czy telefonów, więc pogrzebowa liturgia i tak lepsza.
Dzisiaj do Krakowa lot, gdzie mróz i śnieg. I Car do podpisania.
29 listopada, środa
Nowy Targ po kolana w śniegu. Nad nim Tatry w słońcach i błękicie. Radosny poranek.
Piszę w łóżku, tak jak Jerzy Urban, bohater kupionej wczoraj na krakowskim dworcu biografii, którą czytam w tempie odrzutowym. Świetnie napisana rzecz o jednym z najwybitniejszych polskich umysłów. Tajemnica Urbana oprócz wszystkiego innego (talentu, intelektu, pracowitości) tkwi chyba w jego doskonale wypranym z jakiejkolwiek konfesji dzieciństwie. Biedak nawet świąt Bożego Narodzenia nie miał ani bar micwy. Jednocześnie jego ojciec walczył z bolszewikami, bronił Lwowa, działał w PPS. Jest więc Urban przykładem Polaka, który nie stracił dzieciństwa i młodości na kruchtę. Nie uczestniczył w poniżających spowiedziach przed świętym sakramentem, nie słuchał bełkotu z ambony, nie spaczał sobie gustu utworami katopolo i onanizował się radośnie nie grzesząc przy tym śmiertelnie.
30 listopada, czwartek
Wrocław też pod śniegiem. Pół dnia autobusem z Nowego Targu. Szczęście, że miałem Urbana pod ręką.
W przyszłym roku ma wyjść przewodnik turystyczny po wiekach średnich. Autor opowiada w podcaście BBC o specjalnych kursach przygotowawczych dla podróżnych, gdzie mogli między innymi nauczyć się odróżniać kurę od koguta. Od tej wiedzy zależało śniadanie w delegacji.
Coraz więcej złych głosów o Ukraińcach w Polsce. Chłopak, który wiózł mnie wczoraj Uberem skarżył się, że jest regularnie obrażany i wyzywany. Spontaniczna pomoc zamienia się w spontaniczną nienawiść. To było chyba do przewidzenia. Odruch naturalny, który aż się prosi o wykorzystanie przez polskich polityków przez wielkie jak Polska P oraz skromnych urzędników z Łubianki przez małe kagiebe.
1 grudnia, piątek
Czytając Urbana dopiero teraz zrozumiałem, że podziemny druk, czyli waleczna konspira przynosił solidne zyski bohaterom zaradnym. Będąc na samym dnie łańcucha dystrybucji musiałem nieraz dokładać do interesu. Rozliczenia były bezwzględne i co do symbolicznego zeta, a ja głupi rozdawałem nieraz za darmo uważając, że to wielki akt odwagi ze strony czytelnika, że takie PWA czy Tygodnik Mazowsze do ręki w Ostródzie czy Olsztynie weźmie. Gdybym skumał czaczę wtedy, to po 4 czerwca 1989 nie wyjeżdżałbym na ojczyznę swą obrażon. Chociaż z drugiej strony wiele chyba nie straciłem. A może przeciwnie wręcz.
Jedna rzecz u Urbana skrzypi: rzecznikowanie w stanie. Zbyt był inteligentny, żeby nie wiedzieć kto skatował Grzesia Przemyka. To był młody chłopiec, maturzysta. Byli też inni. Co z tego, że rozkazom wbrew? On wiedział, że kłamał a przecież wcale nie musiał. Sprawa nie była polityczna. Dwóch zomowców skatowało chłopaka, ot tak sobie jak na wiejskiej dyskotece ( w ZOMO była nadreprezentacja synów z gospodarstw średniorolnych). On tam gdzieś coś bąknął w sprawie, że Kiszczak oszukał, ale w ogóle to nieprzekonujące. Pracowałem wtedy jako sanitariusz w psychiatryku na obserwacji. Przywieźli nam raz z więzienia w Iławie właśnie zomowca ( chodził po melinach i ściągał haracze, wpadł i dostał wyrok- z domu dziecka był- do dzisiaj go pamiętam). Chyba nie symulował, od kolegi z ,,dzielnicy” wiedziałem co mu pod celą robili. Wył jak zwierzę, gdy w kaftanie i pasach wynosili go do więziennej suki na powrót.
Popularny argument na obronę konsumpcji mięsa to jej odwieczna dla rodzaju ludzkiego tradycja. Jednak współczesna hodowla i zabijanie wiele z tą tradycją wspólnego nie mają. Ostatnio głośno jest o hodowli norweskiego łososia skoncentrowanego milionami w klatkach z pasożytami i chemią. Industrializacja zabijania zwierząt degeneruje konsumenta, czyli mnie.
Bauman pisał o dystansie jako warunku koniecznym do zaistnienia Zagłady. Urzędnik niemieckich kolei czy robotnik produkujący bombę dla Hiroszimy byli tylko jednymi z wielu elementów skomplikowanego łańcucha dostaw w przemyśle śmierci. W czasach Dzierżyńskiego czekista osobiście aresztował, torturował, skazywał i strzelał w łeb. Za Jeżowa proces podzielono, oprawca z reguły nie miał już czasu na poznanie swojej ofiary.
A może stąd właśnie te wszystkie halal i koszer, żeby zwierzęta jak najmniej przy zabijaniu męczyć? Mówi się, że współczesny wzrost zachorowań na raka to głównie zasługa pożywienia.
Zaczyna się przedśmiertna krzątanina. Już wiemy, że tak tylko nie kiedy oraz jak. Sygnały z zewnątrz zupełnie chaotyczne. Kolega z podstawówki się nie liczy, bo pił a pewnie i palił. Ten drugi z bloku to wypadek, bęc! ale nie także to nie to. Pił, żeby zabić czas i siebie.
Poniedziałek, 4 grudnia
Śniłem dzisiaj lot do Nowego Jorku całą rodziną ze sportowym rowerem, który jeszcze w dniu odlotu stał niespakowany w hotelowym pokoju. Lotnisko musiało być niedaleko, bo samoloty latały nisko i blisko; jeden w tym tłoku próbował nawet sobie ostrzelać drogę – zupełnie jak w Bitwie o Anglię – mały odrzutowiec, brzydki i agresywny.
Przyjaciółka dentystka okazała się we śnie doświadczoną stewardesą. Spotkana diabli wiedzą jakim cudem przed wejściem do pokoju, gdzie znajdował się rozłożony na części pierwsze sportowy rower i jego torba, oznajmiła tonem papieskim a la balkon, że wyruszyć trzeba na lotnisko dokładnie o ósmej dwadzieścia sześć. Ścienny zegar, którego dotychczas oczywiście wcale tutaj nie było wybił jednym gongiem ósmą piętnaście. Samolot do Nowego Jorku odlatywał o ósmej czterdzieści.
W tym momencie pomyślałem sobie, że to chyba (kurwa) sen. Rozwalona na podłodze rowerowa torba zaszczerzyła szyderczo srebrnym zębem błyskawicznego zamka: Nie zdążysz durniu! Nie zdążysz choćby nie wiem co!!! Wybiegłem na hotelowy korytarz. Szczęściem był to hotel St.Regis naprzeciwko polskiej ambasady w Pekinie ze świetnie wypolerowaną podłogą, po której poszusowałem do recepcji jak narciarz alpejski przy zjeździe w kucki. Tyle mego z tego snu pomyślałem. Na jawie nie umiem jeździć na nartach.
Kolejka do recepcji, mimo że była krótka to po azjatycku czasochłonna. Każdy szczegółowo opisywał swoją sprawę dla pewności dwa razy powtarzając to co usłyszał od drugiego-przepis na wieczność. Moja pani z okienka (recepcja przypominała pocztę) nie znała angielskiego, chińskiego zresztą też tylko kantoński i to chyba jakąś lokalną jego wersję z zachodniego skrawka Hong Kongu. Wyrzuciłem zamaszyście ramiona w bok chcąc opisać gabaryty tej przeklętej torby z jej rowerem w środku, kiedy dostrzegłem, że okienka są małe, takie co najwyżej na darmowy tornister z odrzutowych linii lotniczych robotniczych a nie torbiszcze na resorach.
Poddałem się i grzecznie wróciłem do pokoju, gdzie czekał na mnie mój Julek, od pięciu już nocy i dni jednolatek. Siedział sobie chłopak wygodnie w fotelu pochylony nad jakąś opasłą lekturą. Zdolna bestia pomyślałem. Ja w jego wieku…. Przebudziłem się zmęczony koło trzeciej nad ranem. Powierciwszy się na wszelki wypadek z boku na bok przez kilka minut znowu usnąłem. Tak jak przewidziałem nowojorski już odleciał!
Czarnym świtem dla pewności sprawdziłem w dzienniku. Kilka lat temu Martusia wysłała mnie i swój sportowy rower na Phuket z Szanghaju przez Hong Kong, sama miała dolecieć później skądinąd, czyli niezchin. Byłem święcie przekonany, że mnie na lotnisku wyśmieją, sfotografują i wyrzucą. Zamiast tego odkryłem nieznany mi dotąd świat bagaży ponadwymiarowych. Na teneryfskim lotnisku ma ten świat nawet własną ekskluzywną poczekalnię, w której zamierzamy stawić się wszyscy po sportowy rower za trzynaście, nie przepraszam już tylko za dwanaście niecałych dni.
Wtorek, 5 grudnia
Marny czas. Pogoda wiadomo jaka, ciśnienie w barometrze ostródzkie, czyli łeb pęka w szwach. Chyba ominął mnie wylot do Rumunii, a konkretnie w sam środek Transylwanii pod śniegiem. Port w Konstancy zamknięty przez weekend z lodem, drogi zasypane. Wład Palownik zwany Drakulą musiał nienawidzić takiej pogody. Tyle na darmo akuratnych bierwion spalonych, pni w sam raz do zaostrzenia według rangi i przewiny.
Środa, 6 grudnia
Transylwania odłożona na połowę stycznia. Gut!
W państwowej hodowli mięsa armatniego oprócz właściwej diety – umiarkowanej, lecz wystarczająco sytej, ważna jest atmosfera chlewa, w którym nie może być zbyt ciekawie, inspirująco, skąd wyrwać się każdy marzy: prosto pod topór. Inaczej oczywiście chlew wygląda w Ameryce a inaczej u Sowietów. Inny klimat, inna rasa, ale cel ten sam: pod topór, gdy ojczyzna gwizdnie! A że gwizdnie prędzej czy później to dobrze wiadomo, inaczej przecież nie potrafi.
Sobota, 7 grudnia
Zapiski z grupy:
Edward : Symetryzm zawsze jest fałszywy a prawda nigdy nie leży po środku
Ja: Jeśli zgodzić się z definicją, że symetrycznym jest przedmiot(podmiot), co po przerzuceniu( na front)pozostaje podzielnym na te same części (ciała), to tak Edwardzie mamy do czynienia i w sowieckim i w jankeskim systemie ogłupiania tłumów z symetryzmem a właściwie współmiernością i marna w tym pociecha, że ten pierwszy kolorowy a drugi obciachem trąci.
Bardzo mnie zastanawia nasza gatunkowa zdolność do zabijania w imię betonu na koniach w centrach szanujących się stołecznych miast. Pierwszy a pewnie i ostatni raz w historii mamy wszystko co potrzebne do atomowego Endlösung, które jak pistolet w teatralnym pierwszym akcie ma pełne prawo jebnąć w trzecim, a mimo to skupiamy się na zaimkach, diecie i wodzie w bidecie.
W pewnej firmie (amerykańskiej i wielkiej) trwa ostatnio dyskusja o konieczności powiększenia opcji samookreślenia się w korespondencji elektronicznej, gdyż są tacy, dla których wybór między he,she and it jest poniżający. ,,It” trzeba podzielić na ici, icik i całą gamę itków niezależnych. Swoją drogą, to Pablo Escobar zaniedbał PR. Gdyby bardziej promował w swoich strukturach mniejszości, to może zamiast na dachu z kulą w brzuchu na okładce Time’a by wylądował.
Jeszcze do niedawna dla naszego pokolenia wojna była abstrakcją, elementem kinowej rozrywki bądź frasunku na przed telewizorem ustawionym fotelu. Byliśmy pacyfistyczni z natury a nie wyboru. I nagle hop, siup wszyscy wokół bojowo nastawieni. Polskie bombowce lecą na Berlin.
Niedawno doczytałem, że dla jaj ,,nie zabijaj” jest stosunkowo nowym pomysłem na życie, popularyzowanym dopiero gdzieś od V wieku p.n.e, a więc przez znikomy procent naszej historii. Kto wie, może za następnych ileś tam tysięcy lat doszlibyśmy do wniosku, że mordować się nawzajem też jest głupio, ale myślę, że atomowy budzik nie da nam tyle pospać.
Poniedziałek, 11 grudnia. Wszyscy (normalni) ludzie jeszcze śpią.
Lotnisko Bruksela Radom po nocy przespanej w plastikowym hotelu, gdzie umówiony taksówkarz był punktualny ,,co do” więc musiałem dojadać i dopijać śniadanie w biegu.
Wczoraj w deszczu i wietrze świąteczny jarmark w Brukseli (tej właściwej). Tłoczno, miło, kolorowo. Wypiłem trzy grzane wina i zjadłem alzacką kiełbasę z truflowym puree. Brzuch w przeciwieństwie do lasu płonie powoli.
Środa, 13 grudnia
Szemrana karczma przy ,,gierkówce” pod Rawą. Za oknem ponuro, w środku jeszcze bardziej. Architektura typu późny bantustan. Właściciel jednocześnie robi za kelnera i recepcjonistę. Sypie żartem jak z rękawa, wymiętego i w plamach. Pół litra do kolacji na dwóch rozwiązuje problem.
Czwartek, 14 grudnia
Obejrzałem Triangle of Sadness w samolocie. Musiałem a nie chciałem, bo wybór w laptopie miałem skromniutki jak wszystko co w lotniczych liniach robotniczych siedzi, lata czy pracuje. A może właśnie dobrze, że na pokładzie ,,gównolotu”(licentia poetica Kazika), bo przecież film właśnie o tym jest.
Społeczny łańcuch pokarmowy, gdzie na samym dnie tuż przy odbycie znajduje się gastarbeiterka z Filipin, z reguły matka utrzymująca niewidziane przez pół życia dzieci, przedmiot zaledwie, element dekoracji sytego i zadowolonego z siebie świata. Ciut wyżej w hierarchii od niej znajdują się lecący w moim samolocie średniolatkowie z Polski na Uboczu do Holandii na Uboczu, gdzie harować będą za stawki, o których nie wypada pisać we flamandzkich gazetach. Mają przynajmniej prawo do odwiedzin.
To jednak dopiero początek długiej drogi z odbytu do ust. Po drodze a właściwie flaku jest załoga filmowego jachtu, ta widoczna z dobrym angielskim i ta ukryta z ciężkim jak plecak cwaniaczek do robolotu akcentem, czyli klasa średnia i kandydaci do niej, żołądek współczesności, bez którego z gęby, a więc jelit elit cuchnie gównem, są tym samym co zawsze, nababami jak Mansa Musa Pierwszy najbogatszy człowiek w historii świata, o którym mało kto słyszał.
Przez żołądek gębie raźniej, bo nie tylko je ale i śpiewa i mądrzy się niczym pusty melon z okładki biografii na swoją własną, ciężko zarobioną treść. Dzięki żołądkowi Zuckerberg, Gates, Musk uchodzą za charyzmatycznych myślicieli. Wielki to zaszczyt dla geszefciarza być czymś więcej za ladą. Według Adama Smitha jedynym powodem, dla którego jemy świeży chleb jest chciwość piekarza. Pisał to trzysta lat temu więc pewnie był niedoinformowany.
Stewardesa w trakcie mojego lotu kusi loterią w pakietach po dziesięć za pięć. Wygrać można eurów milion i wyleczyć dzieci z raka. Szansa na ruch w górę do przełyku, wymioty albo awans jak kto woli. Triangle of Sadness to porządny film, do obejrzenia nawet w za ciasnym i obowiązkowo środkowym, losowo przydzielonym fotelu samolotu bez polotu.
Piątek, 15 grudnia
Dzisiaj pakowanie: garderoba i lektura lekkie. Serce też, dość tych mroków.
,,Badania naukowe sugerują, że osoby, które są tzw. “rannymi ptaszkami”, mogą zawdzięczać swoje skłonności do wczesnego wstawania swoim przodkom – neandertalczykom. Te odkrycia zostały opublikowane w czasopiśmie “Genome Biology and Evolution”.Wszyscy ludzie współcześni anatomicznie wywodzą się z Afryki sprzed ok. 300 tys. lat. Około 70 tysięcy lat temu część populacji ludzkiej zaczęła migrować z Afryki do Eurazji, gdzie zetknęła się z nowymi, zróżnicowanymi warunkami środowiskowymi, w tym z różnicami w długości dnia i temperaturze, które były zależne od pór roku”. No i wszystko jasne!
Jezioro Czajkowskiego w szwajcarskim radio Classic na dobry początek dobrego dnia. 70 tysięcy lat temu nie do usłyszenia.
Niedziela słoneczna
S. uciekł na Teneryfę z Sarajewa. Spotkaliśmy się dzisiaj na plaży. Grał z synem w siatkówkę.
Wigilia 2023
Koncert w Auditorio de Tenerife. Schaghajegh Nosrati jest asystentką Andrasa Schiffa w berlińskiej akademii. Zaczęła od Bacha, bo jakżeby inaczej. Jürgen Stroop był porządnym człowiekiem. Wieczór jest wietrzny z księżycem w chmurach. Jürgen Stroop urodził się w księstwie Lippe-Detmold, przez które przejeżdżam teraz prawie co roku. Santa Cruz świeci się jak bożonarodzeniowa choinka od wieżowców aż do palm w gwiazdach, wielbłądach, kometach i trzech królach, którzy tutaj wydają się cieszyć większą od Solenizanta popularnością. Może dlatego, że tak jak Hiszpanie podróżowali? Jürgen Stroop w aktach Józef zmienił imię po śmierci swojego nowonarodzonego synka. Wszystkie tutejsze dekoracje są w kolorach podstawowych dokładnie jak w ostródzkim dzieciństwie, czyli czerwony, niebieski i żółty z zielonym. Żadnych fencyśmency sreber czy bieli, wszystko tak jak ojciec Solenizanta przykazał. Julkowi bardzo się to podoba. Matka Jürgena Stroopa była nałogową katoliczką. Rodzice pani Nosrati musieli uciec z Iranu z powodu innego proroka, który naszego Solenizanta bardzo szanował. Kobiety powinny mieć monopol na wykonanie Bacha, przynajmniej przez czas jakiś, taki mi pomysł do głowy wczoraj przyszedł. Może wtedy stalibyśmy się odrobinę, ociupinkę lepsi? Rodzice Sir Andrasa przeżyli Zagładę. Do gazu poszedł natomiast jego czteroletni przyrodni brat. Po Bachu Schaghajegh Nosrati zagrała Beethovena, którego utworów Niemcy podobnie jak innych aryjskich kompozytorów zabronili grać w warszawskim getcie. Wezwany do pacyfikacji powstania Jurgen Stroop skarżył się na bezhołowie wśród żołnierzy. Po dobrej i długiej kąpieli w wielkiej wannie z dostępem do ciepłej wody nakazał węszyć esesmanom tuż przy ziemi. Żydowscy terroryści wykopali sieć podziemnym schronów oraz tuneli, wystarczyło tylko dobrze się wsłuchać i wiadomo już było, gdzie skierować ogień przenośnych miotaczy albo wiązkę niezawodnych granatów. Walka w terenie zabudowanym- dodatkowo otoczonym murami getcie z wygłodzoną i zdesperowaną hołotą, to niełatwe zadanie nawet dla narodu wysoce cywilizowanego. Po solidnym aplauzie artystka zagrała Schuberta. Wyszedłem jako jeden z pierwszych, żeby uniknąć kolejki do parkingowej kasy. Było już dobrze po dwudziestej pierwszej a przede mną droga do domu nad oceanem, gdzie zamiast murów są rzędy palm i nie widać nocą nic, zupełnie nic.
Artystka wyszła przed koncertem do bufetu, gdzie za bardzo przystępne ceny można kupić świeżą bocadille albo napić się wina. Nikt do niej nie podszedł, może taki zwyczaj. Niemiecka para za plecami komentowała scenicznym szeptem jej berlińską karierę naukową.
Niedziela 24 grudnia. Bajamar
W nowym radio Jose Torres, którego kuzynka mieszka na wyspie gra kubańskie kolędy. Dzięki niemu wiem, że tylko tu i na Kubie autobus to guagua. Na lokalnym targu ustawiono małą scenę. Hiszpańskie pastorałki pośród ,, koszy oliwek i cytryn” jak w miłoszowym Campo di Fiori. Parking pod kościołem w Tejinie zamknięty. Trwa budowa zamku dla trzech króli, których tutaj nazywają mędrcami i w których święto dzieci dostają prezenty. Rozciąga to w czasie świąteczny czas. Najdłuższy miałem w Belgradzie, gdzie zaczynał się slavą św. Nikoli 19 grudnia i tak ciągnął po różnych konfesjach, aż do serbskiego nowego roku 13 stycznia. Pogoda na dzisiaj bez jednej nawet chmurki, łatwiej będzie dostrzec gwiazdkę. Wiatr wziął wolne a słońce na poł gwizdka do 23 Celsjusza i ani kreski więcej. Wszyscy wszystkim mili.
Czwartek 28 grudnia
Julek przyniósł z hiszpańskiego żłobka wirus i wszystkich nas nim poczęstował. Pierwszy dzień świąt zgodnie z internetowym opisem choroby przespałem. Szczęście, że zarażamy się po kolei więc zawsze, ktoś w miarę zdrów jest do pomocy. Dzisiaj pierwszy poranek, kiedy w głowie nie łupie a kawa jest jak kawa.
Niebo z oceanem błękitne i bez wiatru, pejzaż piękny choć bez tła. Popołudniem duży statek przecina horyzont z zachodu na wschód- pewnie z La Palmy do Santa Cruz. Taka podróż w sprawach służbowych do stolicy prowincji to dopiero musi być przeżycie. Żaden tam samochód, samolot, autobus czy nawet pociąg. Ileż czasu do przemyśleń, refleksji niepowszednich i postanowień na całe życie! W urzędach powinny być specjalne okienka dla tych co przybyli statkiem a obsługiwanie ich nagrodą za dobrą pracę. Taki petent to przyjemność!
Ostatni piątek roku
Przesunięte o miesiąc pierwsze urodziny Julka. Dziecięce towarzystwo polsko-rosyjsko-ukraińskie. Lingua slavica: hiszpański.